Tego popołudnia nad Paryżem skłębiły się w jednej chwili czarne, groźne mgły. Przyciśnięte nimi miasto przestało niemal oddychać. Powietrze było wilgotne i pełne nagromadzonej w chmurach energii. Ludzie, dotykając się na ulicach, odskakiwali od siebie z krzykiem wskutek bolesnych elektrycznych spięć. Pochylali głowy, kulili się, jakby przeczuwając nadchodzące fale nieokreślonego, lecz groźnego żywiołu.
Późnym popołudniem na zachód od stolicy słychać było burzę. Grzmoty przeszły bokiem, ale niektórzy z paryżan zaklinali się potem, że na krawędzi nieba wyładowania ułożyły się w krwawy krzyż, który w jednej chwili nabrzmiał piekielnym światłem, wieszcząc rychły koniec Świątyni. Wkrótce po zmierzchu burze odeszły na zachód, chmury nieco się rozproszyły, a nad miastem rozkwitła gwiezdna łąka. Ludzie wylegli przed domy, ulice się zapełniły. Słychać było śpiewy, a mrok rozpraszały światła kolorowych lampionów. Z kościelnych dzwonnic dobiegało głuche bicie dzwonów wzywające wiernych do świątyń. Kończył się dzień, o którym mało kto wiedział, że to ostatni z dni starego świata. Świt, który miał wkrótce nadejść, ów sławny trzynasty świt października roku Pańskiego 1307, miał stać się prologiem nowej epoki; dla jednych dniem narodzin nowego, wyzwolonego królestwa, dla innych początkiem zła, które niechybnie doprowadzi ludzkość do przedsionków piekieł.
Filip, pewnie najinteligentniejszy, ale też najbardziej zdeprawowany dziedzic Kapetyngów, Paryża bał się jak śmierci. Unikał wizyt w mieście od pamiętnych zamieszek, podczas których musiał się schronić przed zdesperowanym tłumem w Domu Świątyni. Na Cite bywał tylko czasem, i to wśród licznej eskorty, zostawiając bezpośrednie rządy Nogaretowi. Ów odnajdywał się w tym doskonale, w umiejętny sposób łącząc prywatną korzyść z chwałą swego pana. Nową siedzibą Filipa stało się opactwo Maubuisson na północny zachód od stolicy. Tam rezydował, stamtąd wydawał swoje oszalałe rozkazy, a jego wierne psy, Nogaret, Plaisians i Marigny, siadywali wokół władcy na obitych jedwabiem taboretach i ścigali się w podpowiedziach, jak uderzyć w Świątynię.
Decyzje wszak już wydano. Na zwojach ciężkich pergaminów widniały królewskie pieczęcie. Ale wiedza o nich była wiedzą tajną. Nikt, ani baronowie królestwa, ani ich sługi, nie miał prawa poznać jej przed czasem. Królewska kancelaria w największym utajnieniu przygotowywała listę komisarzy, a więc tych, którzy mieli uderzyć. Szukano tylko wybranych, najwierniejszych z wiernych. To od nich zależało, czy królewski miecz uderzy z precyzją pioruna czy ześlizgnie się jak po kolczudze. Filip ufał Nogaretowi. To on, Wilhelm, dobierał egzekutorów. Na listach znaleźli się ludzie mierni, marnej konduity, bez herbów, za to żądni pieniędzy. Dokładnie sprawdzono, czy nie są powiązani rodzinnie z Templum. Pisma wysłano do nich z odpowiednim wyprzedzeniem, już dwudziestego drugiego września. Mieli zgromadzić zbrojnych, sprawdzić możliwości obronne komandorii Świątyni, a potem czekać do tajnej i okrytej wrzodami królewskich pieczęci daty ataku. Czas zbliżał się nieuchronnie. A Paryż i reszta świata nie wiedzieli o tym nic.
Morderstwo w opactwie
Powoli nadciągał granatowy zmierzch. Mrok ciężkiej nocy jak gigantyczny pies rozkładał muskularne łapy nad dzielnicami Paryża. Dzwony ze swoich niebosiężnych dzwonnic rozbrzmiewały metalicznie nad miastem i przyzywały dobrych chrześcijan na kompletę. W ciemnych i tajemnych nawach Saint-Germain-des-Prés powoli gromadzili się wierni. Tu i ówdzie chybotliwe płomienie tysięcy świec wyłapywały rysy ludzkich twarzy, ale tłum, który zbierał się tu na modlitwę, był z gruntu anonimowy. Grupy wiernych wchodziły do kościoła z pochylonymi głowami, kobiety w czepcach, mężczyźni ściskając w ręku kapelusze, nikt więc nie mógł zwrócić uwagi na zakapturzonego mnicha, który krył się w cieniu za krawędzią kamiennego portalu. Stał pochylony, modlił się, ale można było odnieść wrażenie, że na kogoś czeka.