Huntsville: Mała Polska w Alabamie

W Huntsville – amerykańskim ośrodku przemysłu kosmicznego – mieszka mała, ale bardzo zżyta Polonia. Tworzą ją ci, którzy Amerykę odkryli dla siebie 40 i 10 lat temu. I ci, którzy odkryli Polskę w sobie.

Aktualizacja: 26.07.2015 19:11 Publikacja: 24.07.2015 01:36

„Nocą nad głową jest ocean gwiazd, a pod nogami morze świateł”: tylko Huntsville zapewnia taką panor

„Nocą nad głową jest ocean gwiazd, a pod nogami morze świateł”: tylko Huntsville zapewnia taką panoramę

Foto: 123RF

Olga, niewysoka blondynka, odbiera telefon i zaczyna rozmawiać po rosyjsku. Jesteśmy w holu koncernu amerykańskiego giganta rynku drobiarskiego – Aviagen w Huntsville w Alabamie. Koncern reklamuje się jako „największa i najbardziej doświadczona firma selekcyjna świata". Jej genetycznie zmodyfikowane pisklaki brojlerów docierają do ferm w 130 krajach. Mają szybko rosnąć w ciemnych i ciasnych kurnikach i szybko umierać, by zaspokoić rosnące apetyty ludzkiej rasy.

Brojlery Aviagen są białe i mało w nich z kury, z jednym wyjątkiem: rasy Rowan Ranger. To kura rosnąca wolno, czyli normalnie, kolorowa (brązowo-biała), czyli wyglądająca jak nasze wiejskie kury, przeznaczona na wolny wybieg i hodowlę, którą w Ameryce nazywa się organiczną. Czyli zdrowszą, bliższą naturze i rytmowi życia.

Tego gatunku nie hoduje ani jeden amerykański drobiarz. Don Hachen, dyrektor ds. planowania globalnego w Aviagen, przyznaje, że pisklęta kury Rowan Ranger kupuje dziś wyłącznie Europa.

Olga organizuje dla prawosławnej mniejszości miasta Maslenicę, tradycyjną uroczystość odbywającą się osiem tygodni przed Wielkanocą. Nieźle jej to idzie, ale w pewnym momencie zwierza mi się: nie jesteśmy tak zżyci i zorganizowani jak tutejsi Polacy.

Słyszę to i zapala mi się czerwona lampka. A więc i tutaj, w Alabamie – kojarzącej się z polami bawełny, niewolnictwem i walką o prawa czarnej społeczności – są jacyś Polacy? Proszę Olgę o pomoc w skontaktowaniu się z Polonią. Nie trzeba długo czekać, by posypały się odpowiedzi. Nagle odległe Huntsville robi się znajome.

Bardzo długie wakacje

Pierwsza w hotelu zjawia się Anna Halicka. Szczupła blondynka o słowiańskiej urodzie. Jej polski jest bardzo dobry, a przecież mieszka w Stanach od 1978 roku. Przyleciała tutaj z Mińska Mazowieckiego, jako 19-latka, do krewnych na wakacje.

– Dobrze pamiętam kolejkę przed konsulatem amerykańskim. Ludzie ustawiali się już o świcie, kolejka ciągnęła się przez całą ulicę. Gdy dostało się już wizę, trzeba było złożyć na milicji wniosek o paszport. A jak się go już miało, to można było rezerwować bilet. I to była największa inwestycja w budżecie moich rodziców. Do mnie to wszystko jakby nie docierało. Dopiero gdy w samolocie KLM do Chicago przysłuchiwałam się rozmowom, kto do kogo leci, jaką ma załatwioną pracę itp., zaczęłam rozumieć, co się dzieje. Leciałam do bardzo obcego kraju, bez znajomości języka, bo w liceum uczyłam się francuskiego, mając w planach odwiedzenie rodziny w Kanadzie. A teraz lecę do mitycznej Ameryki i to prawie bez pieniędzy – opowiada, gdy spacerujemy najstarszą dzielnicą miasta.

Szerokie ulice Huntsville ulokowały się na wzgórzach; wśród okazałych ogrodów pysznią się rezydencje znane z filmów o amerykańskim Południu. Białe kolumny podtrzymują wielkie ganki i wielkie ażurowe balkony; bujane fotele na drewnianych werandach czekają na letnie upały i sierpniowe tornada. Przy najciekawszych domach tablice z ich historiami.

Rezydencja Moore-Rhett z 1826 roku to wielki dom postawiony z cegieł ręcznie prasowanych przez niewolników. Był świadkiem najsłynniejszego wydarzenia XIX-wiecznego Huntsville – party miejscowej śmietanki towarzyskiej, na którym uhonorowano... krowę o imieniu Lily Flagg. Była ona w tamtych czasach światową czempionką – z jej mleka powstawało najtłustsze masło na świecie.

– Na lotnisku czekała na mnie kuzynka – opowiada dalej Anna Halicka – Do dziś pamiętam smród spalin, który uderzył mnie po wyjściu z lotniska. Inne wrażenia były już tylko pozytywne: pełne sklepy, brak kolejek, miłe, uśmiechnięte ekspedientki – takich obrazów maturzystka nie znała z PRL.

– Z Chicago poleciałam do innej kuzynki do Grand Rapids w stanie Michigan. To bardzo piękne miasto, nad rzeką i blisko wielkich jezior. Mnóstwo zieleni. Zimą na jeziorze zamarzały fale. Tam zapisałam się na kurs angielskiego, wzięłam kurs komputerowy; minęły wakacje, potem rok. Tęskniłam, ale nie chciałam jeszcze wracać, pierwsze zarobione pieniądze wysłałam rodzicom – dodaje.

I życie popłynęło naprzód. Ślub, dwoje dzieci, rozwód, pierwsza wizyta w nowej Polsce w 1992 r., przeprowadzka do Huntsville, gdzie Anna znalazła pracę jako menedżer w firmie technologicznej. A teraz jedziemy samochodem na wieczorny obiad do rezydencji-muzeum Burritt on the Mountain.

Jestem szczęściarą, bo taki obiad właściciele rezydencji wydają raz w roku, by uhonorować wolontariuszy wspierających swoimi akcjami utrzymanie posiadłości. Droga wije się coraz wyżej. Wzgórza porastają bujne lasy. Dojeżdżamy do bramy, za którą w parku stoi okazały dom. Widok stąd na całe położone w dole miasto, wielką rzekę Tennessee, lasy i jeziora. Nocą nad głową jest ocean gwiazd, a pod nogami morze świateł.

W utrzymaniu Burritt pomagają panie Ania i Olga. Przy naszym stole poznaję drugiego miejscowego Polonusa. Carl Joseph Woida nie mówi wprawdzie po polsku, ale w liczącej około 200 osób Polonii jest naprawdę kimś. To on każdego ranka wyszukuje w internecie aktualne artykuły o Polsce (żałuje, że „Rzeczpospolita" nie ma wersji angielskojęzycznej) i wrzuca je na Facebooka (Poloniahsv) oraz na stronę Polonii w Huntsville (www.poloniahsv.net). W bibliotece miejskiej prowadzi też darmowe wykłady o polskich zwyczajach i tradycji. Sporządził swoje drzewo genealogiczne, spisał historię dziadka Józefa.

W Polsce był trzy razy: w latach 1991, 2005 i 2014. W 1991 r. trafił do Łobżenicy, skąd pochodził dziadek Józef Wojda – pierwszy Amerykanin w rodzie. W tym trzytysięcznym wielkopolskim miasteczku pod Piłą Carl odnalazł kuzynów. Obwieźli go po okolicy, pokazali groby krewnych na starym cmentarzu, miejsce, w którym hitlerowcy rozstrzelali mieszkańców wioski, w tym kilku z jego rodziny.

Europa nie była dla wnuka kowala Józefa Wojdy nowym kontynentem. Przez ćwierć wieku był zawodowym wojskowym (chorąży), z czego dziewięć lat służył w Niemczech. Tam w 1966 roku ożenił się z Ruth – urodziwą pielęgniarką – i zabrał ją do Ameryki. Ich dwoje dzieci poszło w ślady rodziców – syn Aleksander został wojskowym, a córka Glenda pielęgniarką.

Po odejściu z wojska Carl przez kolejne ćwierć wieku pracował jako inżynier w przemyśle rakietowym Huntsville. Teraz na emeryturze ucieka z żoną od upalnego, wilgotnego i obfitującego w niszczycielskie tornada lata Alabamy do Posen w stanie Michigen. To rodzinna wieś Wojdów założona w drugiej połowie XIX w. przez emigranta z prowincji poznańskiej. Do dziś wielu z jej 230 mieszkańców mówi po polsku

– Jeszcze mój ojciec Henry uczył się w Posen polskiego w szkole, ale po drugiej wojnie światowej, gdy poszedłem do szkoły, lekcji polskiego już nie było. Teraz, gdy odwiedzam Polskę, zauważam, że wielu starszych ludzi zna niemiecki, średnie pokolenie raczej polski, a młodzież mówi po angielsku. Ze swoją znajomością tych języków wcale nieźle sobie radzę – żartuje.

Herbata tylko na zimno

Gdzie by tutaj pójść? – zastanawia się głośno Tadeusz Janik, profesor matematyki stosowanej, specjalista od programowania z Politechniki Warszawskiej, a od 18 lat – uczelni i firm amerykańskich. Stoimy przed wielkim budynkiem miejscowego sądu, który wygląda jak brzydkie, zwaliste UFO, co spadło w sam środek XIX-wiecznej zabudowy Huntsville.

– Może do jakiejś kawiarni? – rzucam naiwnie.

– W Ameryce nie ma kawiarni – śmieje się Iwona Janik, żona Tadeusza. W końcu lądujemy na pięterku małej restauracyjki. Jesteśmy tu w piątkę. Jeszcze Danuta Zaręba, też warszawianka, i przedstawiciel najmłodszej polskiej emigracji – Sebastian Tarchała z Tarnowa.

Danuta Zaręba najwcześniej trafiła do Huntsville: przyleciała tutaj z dziećmi do męża. Była połowa lat 80. XX wieku. W mieście zdominowanym przez firmy współpracujące z NASA nie było chodników, przejść dla pieszych, wszędzie wielkie samochody, brak transportu publicznego.

– Byłam w szoku. W Polsce pracowałam w biurze podróży, trochę znałam angielski, tu musiałam się uczyć od nowa. Gdyby nie grupa Polaków, to byłoby mi trudno się zaadaptować – przyznaje. Dziś jej dwaj dorośli już synowie lubią odwiedzać Polskę.

Tadeusz Janik poleciał do USA w 1987 r. na siedmiomiesięczny cykl wykładów na zaproszenie Uniwersytetu Stanu Maryland. Żona z dwoma córkami: Olą i Ulą (wtedy sześć i cztery lata), dołączyła na początku 1989 r.

Wylądowali w Waszyngtonie, gdzie znajomy czeski profesor otoczył ich słowiańską gościnnością i wsparciem. – W Waszyngtonie czekało na nas wynajęte, umeblowane mieszkanie, pełna lodówka – opowiadają. Problemem okazał się język. Nic nie mogli załatwić przez telefon, bo niewiele z amerykańskiej mowy rozumieli. Musieli osobiście odwiedzać warsztaty, punkty serwisowe czy przywozić pizzę na kolację.

– Płakałam z wściekłości, bo oglądałam telewizję i nic nie rozumiałam, a w Polsce wydawało mi się, że całkiem nieźle znam angielski – wspomina Iwona Janik.

Profesor Janik dodaje, że na wydziałach matematyki amerykańskich uczelni ponad połowa wykładowców to cudzoziemcy z całego świata. Iwona Janik dopowiada, że kolejnym szokiem był dla niej fakt, że pozycja kobiety na rynku zawodowym w USA jest bardzo tradycyjna. – Wyzwaniem było jedzenie. Nigdy nie korzystaliśmy z fast foodów, dzięki przyjacielowi z Jugosławii wiedzieliśmy, gdzie kupować dobre produkty. Na początku gotowaliśmy polskie zupy, potem już całe obiady – opowiada Iwona.

W 1992 r. Tadeusz dostał pracę na Uniwersytecie Alabama, przeprowadzili się do Huntsville. Od 1998 r. mają amerykańskie obywatelstwo i warszawski profesor mógł wreszcie przejść do pracy w prywatnej firmie zajmującej się programowaniem. Prywatny biznes dużo lepiej płaci specjalistom. – Po paru miesiącach poznaliśmy tutejszych Polaków. Raz w tygodniu uczymy polskiego wszystkich chętnych, robimy wspólne święta, na które zapraszamy miejscowych – opowiadają Janikowie.

W niedzielnej szkółce języka polskiego uczy też 31-letni Sebastian Tarchała. Wysportowany, krótko ostrzyżony twardziel, który nawet w lutym chodzi po mieście w samej koszuli. Przyleciał do Stanów z Tarnowa w 2002 r., zaraz po maturze. Zatrzymał się u ojca w Chicago, ale jak przyznaje, cały czas w głowie miał wojsko.

– Jeszcze w Polsce chciałem iść do Wyższej Szkoły Oficerskiej we Wrocławiu – wyznaje. Co nie wyszło w Polsce, udało się w Stanach. W 2003 r. był już rekrutem amerykańskiej armii. Nie potrzeba do tego obywatelstwa, tylko chęci.

– Idzie się do specjalnego biura, zdaje test z matematyki i angielskiego. Zdałem ledwo, ledwo, bo wtedy kiepsko znałem język – przyznaje.

Potem było dziewięć miesięcy szkolenia i kontrakt na cztery lata służby w artylerii. Jako plutonowy służył 2,5 roku w Korei, 15 km od granicy z Północą. Stamtąd wysłano ich do Egiptu. Po zakończeniu kontraktu Sebastian wrócił do cywila. Po wojsku pozostali mu koledzy i żona, którą spotkał i z którą się ożenił w Korei. Wszystkie drzwi stały przed nim otworem. Skończył inżynierię kosmiczną w Instytucie Technologii. Pracuje w prywatnej firmie w Huntsville.

Orzeł z Alaski

Dave Sadlowski nigdy polskiego nie znał, ale Polskę nosi w sercu i na koszulce. Do hotelu przychodzi ubrany w T-shirt z polskim godłem na piersi. W torbie ma książki o historii Polski, drugiej wojnie, Katyniu. Jego życiorys sam jest gotowym tematem na książkę.

Pierwszymi Amerykanami w rodzie Sadlowskich byli dziadkowie, którzy za Wielką Wodę dotarli z kurpiowskiej wsi pod Ostrołęką. Matka Stella Rose Sadlowski, którą Dave darzy szczególnym uczuciem będącym połączeniem miłości z podziwem, pochodzi ze stanu Massachusetts. Dave był jednym z 12 dzieci Stelli i przyznaje bez wahania, że żyło im się biednie na 16-hektarowej farmie w Pittsfield.

– Ojciec pracował niezwykle ciężko, aby utrzymać farmę i rodzinę. Dorabiał jako robotnik w General Electric. Gdy miałem dziesięć lat, przegrał walkę o farmę. Przejechaliśmy do pobliskiego miasta Lenox Dale, ale nawet tam ojciec trzymał kilka krów, tak kochał wieś – opowiada Steve.

Miejsce, w którym Dave dorastał, było piękne – góry pokryte lasami, pobliskie jezioro Laurel, gdzie chodził na ryby. Gorzej było w domu. Stella zostawiła męża dwa lata po przeprowadzce i z całą dwunastką wróciła do Pittsfield. Mieszkali w kilku wynajmowanych pokojach.

Matce wystarczyło sił i determinacji, by nauczyć polskiego szóstkę swoich starszych dzieci. Dave'a w tej grupie nie było.

– Z czterema przyjaciółmi: Frankiem McCluskey, Gregiem Mierzejewskim, Stanem Chrostowskim i Melchiorem Krolem, woleliśmy łobuzować, wędrowaliśmy po górach, łowiliśmy ryby, polowaliśmy.

Dla wielodzietnych, ubogich rodzin emigrantów amerykańska armia była często naturalną drogą kariery. W rodzinie Sadlowskich dwóch starszych braci Dave'a – Edward i Eugine – zostało pilotami, dowódcami załóg bombowców (US Air Force). Także Dave chciał być pilotem myśliwca. Wcześniej jednak wciągnął go świat. Przez rok podróżował i mieszkał w Tajlandii, kolejny rok w Wietnamie. Zakończenie edukacji zajęło mu aż 12 lat. Tymczasem ożenił się, urodziło mu się troje dzieci. W 1978 r. został porucznikiem i rozpoczął pracę w kontroli lotów na Alasce. Tam właśnie od nowa odkrył w sobie Polskę.

– Wcześniej miałem z tym problemy; czułem się niezręcznie, słysząc opowieści o tym, że w czasie drugiej wojny polska kawaleria rzuciła się z szablami na niemieckie czołgi. To się zmieniło w 1981 r., gdy papież Jan Paweł II odwiedził Alaskę, a ja byłem tego świadkiem. Jestem Amerykaninem, ale nagle odnalazłem potrzebę dowiedzenia się więcej o Polsce. Poczułem, że to moja krew, prawdziwe i godne dziedzictwo – opowiada.

W zrobieniu kolejnego kroku pomogła Dave'owi Sadlowskiemu żona i Gwiazdka. W 1983 r. znalazł pod choinką książkę „Poland" Jamesa A. Michenera. To powieść historyczna o dziejach kilku polskich rodów na przestrzeni ośmiu wieków.?– Doceniłem ją dopiero po kilku latach, gdy przeczytałem po raz drugi. W tym czasie zwykły stoczniowiec Lech Wałęsa stanął na czele przewrotu w Polsce. A to doprowadziło do obalenia komunizmu w Europie Wschodniej – uśmiecha się. I dodaje, że Rosję też trochę poznał, gdy pracował jako wolontariusz w domu dziecka w Tomsku na Uralu. Tego lata wybiera się po raz kolejny do Polski. Tym razem na Mazury.

W powieści „Poland" jest zdanie: „Polak to człowiek urodzony z mieczem w prawej ręce i cegłą w lewej. Kiedy bitwa jest skończona, rozpoczyna odbudowę".

Bywa tak niezależnie od tego, gdzie trafi – na Kurpie czy do Alabamy.

Olga, niewysoka blondynka, odbiera telefon i zaczyna rozmawiać po rosyjsku. Jesteśmy w holu koncernu amerykańskiego giganta rynku drobiarskiego – Aviagen w Huntsville w Alabamie. Koncern reklamuje się jako „największa i najbardziej doświadczona firma selekcyjna świata". Jej genetycznie zmodyfikowane pisklaki brojlerów docierają do ferm w 130 krajach. Mają szybko rosnąć w ciemnych i ciasnych kurnikach i szybko umierać, by zaspokoić rosnące apetyty ludzkiej rasy.

Brojlery Aviagen są białe i mało w nich z kury, z jednym wyjątkiem: rasy Rowan Ranger. To kura rosnąca wolno, czyli normalnie, kolorowa (brązowo-biała), czyli wyglądająca jak nasze wiejskie kury, przeznaczona na wolny wybieg i hodowlę, którą w Ameryce nazywa się organiczną. Czyli zdrowszą, bliższą naturze i rytmowi życia.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”. Kto decyduje o naszych wyborach?
Plus Minus
„Przy stoliku w Czytelniku”: Gdzie się podziały tamte stoliki
Plus Minus
„The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”: Historia pewnego czasopisma
Plus Minus
„Bug z tobą”: Więcej niż zachwyt mieszczucha wsią
Plus Minus
„Trzy czwarte”: Tylko radość jest czysta