A jeśli już ktoś wyprawia się w schyłkowy PRL i początek lat 90. po to, by przyjrzeć się tej przedziwnej epoce z punktu widzenia socjoantropologicznego, to z reguły czytelnik dostaje zbitkę wielkomiejskich klisz. Takie były „Znaki szczególne" Pauliny Wilk, taki uproszczony obraz fundowała też nostalgizująca Karolina Korwin-Piotrowska w „Ćwiartce raz".
W „Duchologii polskiej" Olgi Drendy wszystko jest bardziej zniuansowane. Nie znajdziemy tu wyższościowej narracji z perspektywy „warszawki", nie będzie też „Beverly Hills 90210", gumy Turbo i całej tej rekwizytorni, do której czasy przełomu się często sprowadza. Drenda przygląda się okresowi 1987–1994 (kończy go denominacja złotego i ustawa antypiracka) jak antropolog – z nieustannym zdziwieniem, podobnym do tego, jakie charakteryzowało Bronisława Malinowskiego czy Ruth Benedict. Oczywiście, bliżej jej do innych klasyków dyscypliny – literacko wiele zawdzięcza „opisowi gęstemu" Cliforda Geertza, metodologicznie zaś najbliżej jej do Rocha Sulimy, autora „Antropologii codzienności". Jeśli dodamy do tego błyskotliwy styl autorki – pisze z biglem, nie boi się efektownych, nieosłuchanych fraz – wychodzi nam rzecz, obok której nie można przejść obojętnie.