Może dziś nie tak pojemne jak przed dekadą lat 80., kiedy to zjeżdżali tu ostatni samotnicy, żeby zmienić swoje życie i osiąść z dala od mieszczuchów. Jeszcze wtedy można było spotkać znanego inteligenta, który z niegolonym zarostem, w spoconym podkoszulku, usiłuje pierwszy raz narąbać drwa do swojej chaty. I wędrowników ze szmacianymi plecakami i z kijem w ręku, którzy przyjechali bez planu i znajomości terenu – ot tak, na dziko, zdając się na przygodne gospodarstwa i ich gościnność.
Dlaczego więc określam słowo „Bieszczady" jako „pojemne"? Otóż np. mój kolega z tamtych lat od czasu do czasu „jechał w Bieszczady", rzucając pracę i najbliższych. Jechał, jak stał, bez żadnego ekwipunku, za co podziwialiśmy go tak bardzo, że stał się środowiskową legendą. Nigdy nie było wiadomo, kiedy podejmie taką decyzję, od jakiego stołu wstanie, rzucając w progu: „jadę w Bieszczady". Wracał zmęczony, odsypiał długo, ale z zazdrością wyobrażaliśmy sobie, jak wędrował dzikimi ścieżkami w górach porosłych lasem, jak patrzył na te ogromne przestrzenie, jak przelatywał nad nim bieszczadzki orlik, jak być może napotkał wilka albo niedźwiedzia. On sam mało mówił o swoich wyprawach, co jest prawem samotnych wędrowców.
Jego legenda przetrwałaby do dziś w gronie przyjaciół, gdyby nie imieniny jednego z nich. Ten postanowił urządzić je w dzielnicowej restauracji i tam właśnie napotkał naszego przyjaciela, który siedział przy barze, trochę już zmęczony kolejnym kieliszkiem. Barman natomiast miał wiele do opowiedzenia o mężczyźnie, który od czasu do czasu przychodzi tu i spędza przy barze cale dnie.
Tak więc powiedzenie „idę w Bieszczady" może znaczyć różne wyprawy. A w moje pierwsze Bieszczady pojechałam dopiero w tym roku. Znalazłam się tu jako pisarka, uczestnicząc w festiwalu czytelnictwa. Miałam więc okazję przebywać w przepięknych miejscowościach, na terenach, które jeszcze podobno Bieszczadami nie są, ale turyści i tak nazywają je Bieszczadami. Siedząc przy kawie ze znakomitymi postaciami naszej literatury, jakoś nie mogłam pozbyć się wstydu, że oto siedzę tak bezpiecznie i cywilizowanie w miejscu, gdzie należy wędrować, ryzykując spotkanie z niedźwiedziem. Coraz mniej czasu zostawało na decyzję „idę w Bieszczady", a one kusiły zewsząd.
Wreszcie ktoś zauważył mój niepokój i tak oto zostałam zawieziona w miejsce – jak powiedziano – charakterystyczne i niedalekie. Nie ukrywam, że serce mi bilo z podekscytowania. Nareszcie i ja choć na kilka godzin dołączę do tamtych ludzi uciekających od cywilizacji, wreszcie zanurzę się w tę bieszczadzką dzikość. Już jadąc do celu, nie mogłam się napatrzyć na te imponujące przestrzenie, a w uszach miałam piosenkę „Zielone wzgórza nad Soliną i zapomniany ścieżek ślad/ Flotylle chmur z nad lasów płyną, wędrowne ptaki goni wiatr./ A dalej widzisz już horyzont, do nas z odległych wraca stron/ I to już wieczór nad Soliną i cisza, która zna mój dom". Bo właśnie zajechaliśmy do Polańczyka nad Zalew Soliński.