Po prostu pisząc książkę o korzeniach swojej rodziny, mogłam ich lepiej poznać z czasów, kiedy jeszcze na myśl im nie przyszło, że będą rodzicami. Odwiedziłam ich domy, podwórka, szkoły przynajmniej te, które zostały. Stojąc nad ich grobem, zawsze staram się ogarnąć myślami cale życie tych dwojga i nie być z nimi tylko jako córka. Chętnie też otaczam się ich fotografiami z wczesnej młodości, z dzieciństwa.
Tego roku jednak, stojąc przy grobie rodziców, pierwszy raz pomyślałam o ich ciałach. Nietrudno zgadnąć dlaczego – w związku z powtórną ekshumacją ciała zmarłych ostatnio są tematem naszych refleksji. I dlatego właśnie w Zaduszki przypomniałam sobie walkę o ciało mojego ojca. Szpital, w którym zmarł, był kliniką. Nigdy nie zastanawiam się nad tym, jaka jest różnica między klinikami a szpitalami. Zaraz po śmierci ojca podszedł do mnie lekarz i poprosił do gabinetu. Powiedział, że mam podpisać zgodę na sekcję.
Wcześniejsze felietony Joanny Szczepkowskiej:
Nie bardzo mogłam zrozumieć. Ojciec od dawna był określany jako umierający, od dawna wiadomo było, na co jest chory i jaka jest nieuchronna przyczyna jego odejścia. Więc kiedy stałam zaskoczona przed lekarzem, on mnie informował, że znajduję się w klinice, nie w szpitalu, a tu panują inne zasady. Jest to coś w rodzaju placówki naukowej, więc wszystko służy wiedzy i dokumentacji. Służy też medycznym studiom. Jakby się tak spokojnie, na chłodno zastanowić, to nie ma w tym nic złego, jest to logiczne i właściwe.
Tyle tylko, że po śmierci ojca nie da się chłodno rozumować. Moja rozmowa z lekarzem szybko zamieniła się w awanturę. Potem to już była walka, bieganie po piętrach od drzwi do drzwi z bezwzględną odmową tej operacji. – Nie wolno ruszać ciała ojca – krzyczałam w kolejnych gabinetach. – Nie zgadzam się!