To dla filmów Celine Sciammy nietypowe tło, bo do tej pory Francuzkę interesował chaos współczesności. Ale temat filmu – poszukiwanie tożsamości i uczucia wyłamujące się z ogólnie przyjętych norm – powraca u tej reżyserki stale. Jej debiutanckie „Lilie" były historią relacji trzech 15-latek odkrywających swą seksualność. Dziesięcioletnia bohaterka „Tomboya" borykała się z własną płcią. W „Girlhood" Sciamma obserwowała dorastanie czarnoskórej nastolatki z biednego, paryskiego przedmieścia. I zawsze niepokoje młodych ludzi usiłujących dowiedzieć się, kim są, rzucone były na społeczne tło, nieprzyjazne i represyjne.



Marianne z „Portretu kobiety w ogniu" to artystka, która zostaje zaangażowana do namalowania portretu Heloise – panny z arystokratycznego domu mającej wkrótce wyjść za mąż za Włocha, którego nawet nie zna. Młode kobiety zbliżają się do siebie, rodzi się między nimi uczucie, najpierw kruche i zawstydzone, potem coraz bardziej gwałtowne, pełne namiętności. Ale przecież z góry skazane na klęskę. Może stać się tylko wspomnieniem, które obydwie będą przez lata pielęgnować.

Sciamma potrafi tworzyć na ekranie magię. W jej niespiesznym, pełnym długich ujęć filmie, ważne są gesty, spojrzenia, ukryte w oczach przeświadczenie, że bunt nie ma sensu. Bo nic nie jest w stanie zmienić systemu opartego na dyskryminacji i wykluczaniu, sztywnych zasadach, braku tolerancji i szacunku dla inności. Ale jednak coś zostanie głęboko w sercu. I wiemy, że kiedyś wybuchnie. Jak nie w tym, to w następnym pokoleniu.

„Portret kobiety w ogniu", reż. Celine Sciamma, dyst. Gutek Film