Autorzy tych komentarzy zakładają przede wszystkim, że Polska i jej dobre imię są atakowane i dlatego należy stosować działania obronne, a nie zaczepne, i że dobre imię Polski jest narażone na szwank za sprawą pewnej konspiracji – o światowych wymiarach – i że dotyczy ona przede wszystkim sprawy stosunków polsko-żydowskich, zwłaszcza w czasie drugiej wojny światowej.
Oczywiście należy prostować błędy, nie zapominając jednak, że ten sam zwrot ma różne znaczenie w zależności od kontekstu i okresu, w którym został użyty, i że Jan Karski mówił i pisał w czasie wojny o „polskich obozach zagłady". Temat ten został już tak szeroko omówiony, że tu się zatrzymam, choć dodam, że rozbawiła mnie uwaga, iż nieszczęsny dyrektor FBI James Comey został usunięty ze swego stanowisko za sprawą interwencji sił nadprzyrodzonych za swoje słowa o Polsce sprzed dwóch lat. Podobno jednak decyzja prezydenta Trumpa była związana, ogólnie mówiąc, z odpowiedzią Comeya na pytanie, czy będzie lojalnym dyrektorem FBI. „Będę uczciwym dyrektorem" – miał powiedzieć.
Polska ma rzeczywiście teraz złą passę. PiS oskarżany jest o wszystkie możliwe antydemokratyczne grzechy, a rzucone prawie dziesięć lat temu przez Redaktora Naczelnego hasło Kaczyński=Putin przeszło ciekawą, choć przewidywalną politycznie ewolucję. Z równania odpadł Putin, a doszedł Erdogan, który w niecały rok aresztował ponad 40 tys. osób i usunął z posad ponad 150 tys. pracowników służby cywilnej. Zupełnie jak w Polsce, zakrzyczy ktoś z KOD, choć zrobi to po angielsku.
O to między innymi chodzi – po angielsku. Wszystkie inicjatywy obrony dobrego imienia czy obrony samej Polski formułowane są zazwyczaj po polsku lub w słabej angielszczyźnie i tylko pogłębiają w Polsce atmosferę oblężonej twierdzy. Tymczasem patrząc z Waszyngtonu, odnoszę wrażenie, że wcale nie jest tak źle i że wiele można zrobić. Na przykład w kwietniu był w Stanach wicepremier Mateusz Morawiecki. Przy wypełnionej sali w prestiżowym American Enterprise Institute opowiadał o sukcesach Polski na tle gospodarki światowej. Mówił świetną angielszczyzną, bardzo rzeczowo, przedstawiał fakty, i to poparte danymi zaczerpniętymi z opracowań organizacji międzynarodowych, krótko i trafnie odpowiadał na pytania. Niby nic takiego, ktoś powie, wszak to jedna z ważniejszych osób w istotnym, poważnym państwie. Jednak, tak jak i jego poprzednia wizyta pół roku wcześniej, był to dla wielu waszyngtońskich polityków ewenement: polityk z Polski nie owijał niczego w bawełnę, nie skarżył się na historyczne nieszczęścia i nie prosił o zniesienie wiz. Na pewno by tego chciał, ale wiedział też, że na tym forum byłoby to rozbrajająco niepoważne.
Polska ma wiele możliwości wyjścia z impasu politycznego. Należy być, zaistnieć, mieć coś istotnego do powiedzenia. Jedna z tych możliwości jest oczywista i zupełnie niewykorzystana. Dziewięć lat temu inny był w USA stosunek do Rosji. Gdy Rosja napadła na Gruzję w sierpniu 2008 r., prezydent Lech Kaczyński zwołał czterech innych przywódców, wspólnie polecieli do Tbilisi i nie ulega wątpliwości, że powstrzymali wojska rosyjskie, które były już kilkanaście kilometrów od stolicy Gruzji. Ameryka i NATO były zupełnie nieprzygotowane na agresję rosyjską i na reakcję prezydenta Polski. Zwaliły się na niego oskarżenia o antyrosyjskość, o brak współpracy z aliantami, o tworzenie zagrożenia dla własnego kraju. Smutne, ale wszystkie te oskarżenia pochodziły wpierw z Rosji i z Polski, by potem przeniknąć dalej.