Opublikowane dane pokazują, że proces gospodarczy, porównując pierwsze półrocze 2013 roku z analogicznym okresem roku ubiegłego, wręcz się wydłużył, średnio o kilka dni. Przybyło też spraw, które toczą się dłużej niż trzy lata.
Nie pomogły głośno i w świetle jupiterów zachwalane reformy: likwidacja sądów, modyfikacja procedur, e-sąd, elektronika i nowe technologie w służbie Temidy. Jest troszeczkę gorzej i kropka.
Warto zapytać, dlaczego. Najlepiej ten krajobraz po bitwie opisuje operacja likwidacji małych sądów, po której pozostałe miały być równo obciążone. Epopeja z odkręcaniem i przykręcaniem tabliczek ciągnęła się wiele miesięcy, a bałagan trwa do dziś. Dobrze go ilustruje „kłopot” urzędników Ministerstwa Sprawiedliwości z niedawną uchwałą Sądu Najwyższego i zapowiedź totalnej kompromitacji urzędniczej wizji zarządzania wymiarem sprawiedliwości.
Najgorsze jest to, że jakoś nikt nie poczuwa się do obowiązku, aby nam, obywatelom, odpowiedzieć, czy reforma naprawdę była przemyślana, analizowana, i jak to się stało, że miliony wyroków może się okazać nieważnych. Winnych czy nawet chętnych do wytłumaczenia się z zaistniałej sytuacji po prostu brak.
A przecież każdy kolejny szef resortu sprawiedliwości to urodzony reformator, który sypie jak z rękawa pomysłami na poprawę. I co gorsza, wiele swoich zamiarów wprowadza w życie. Po pewnym czasie ministra już nie ma, ale pozostaje jego reforma. Tyle że jego następca chce również wbudować swoją cegiełkę albo i dwie w nasz wspólnych gmach sprawiedliwości. Potem odchodzi w sławie jako zasłużony reformator, pozostawiając swoją spuściznę na lata. I tak się kręci od dekad i jeszcze nie trafił się odważny, który sprzeciwiłby się ministrom-reformatorom.