Jerzy Regulski: Lekcje z warszawskiego referendum

W wielu krajach o ugruntowanej demokracji nie istnieje możliwość odwoływania władz przed upływem kadencji. Z referendum w Warszawie i wielu wcześniejszych trzeba wyciągnąć wnioski, zapytać, czy referenda są nam rzeczywiście potrzebne – pisze profesor Jerzy Regulski.

Publikacja: 05.11.2013 08:21

Red

Społeczna skala warszawskiego referendum zmusza do refleksji. Czy możemy o nim zapomnieć  i nasuwające się wnioski spokojnie schować pod dywan? Czy niczego się nie nauczyliśmy? Uważam, że z tego wydarzenia trzeba wyciągnąć lekcje. Nie można od tego uciekać, bo w ten sposób będziemy działać wbrew naszym wspólnym interesom, psując państwo i psując nasze obyczaje.

Dlatego chcę przedstawić tu słabości naszego życia publicznego, wykazane przez referendum. Przedstawiam je po to, aby wspólnie zastanowić się, co trzeba naprawić. Jest więc oczywiste, że koncentruję się na sprawach, które oceniam negatywnie. Żeby jednak właściwie wykorzystać nabyte doświadczenia, trzeba być szczerym. To nie czas i miejsce, aby osłaniać problemy nic niemówiącymi eufemizmami. Ale to zmusza to pewnej brutalności. Z góry wszystkich przepraszam, którzy mogą się poczuć dotknięci. Nie jest moim zamiarem nikogo oskarżać ani obrażać, ale dla dobra sprawy musimy nazywać rzeczy po imieniu. W naszym własnym, wspólnym interesie.

Sposób rządzenia miastem

Pierwszą lekcją jest to, że bez komunikacji ze społeczeństwem nie można rządzić miastem. Gdyby tej komunikacji w Warszawie nie zabrakło, nie byłoby referendum. Pani prezydent kiedyś stwierdziła, że nie chce być celebrytką i będzie zarządzać miastem ze swego biura. To cenna deklaracja, bo pchanie się polityków „na szkło", podlizywanie się publiczności i pokrywanie swego nieróbstwa przecinaniem wstęg bardzo ludzi denerwuje. Pani prezydent wykazała swoje wielkie umiejętności zarządzania. Warszawa naprawdę się zmienia i to jest jej wielka zasługa.

Ale sposób pracy dyrektora banku jest inny niż prezydenta miasta. Bankowiec odpowiada przed radą nadzorczą i do tego wystarczą spotkania w małej salce. Prezydent odpowiada przed mieszkańcami, którzy go wybrali, i musi zaistnieć w przestrzeni publicznej. Musi wyborcom zdawać sprawę ze swych działań i pytać się o aprobatę zamierzeń. Musi potwierdzać, że reprezentuje interesy mieszkańców i zabiegać o ich zaufanie. A to wymaga stworzenia efektywnego systemu komunikacji ze społeczeństwem. Bez tego rządzić się nie da. Trzeba więc być trochę celebrytką.

Dla zdobycia zaufania trzeba stworzyć stały przepływ informacji. Nie rozumiem, dlaczego ratusz tak skrzętnie ukrywa plany Świętokrzyskiej czy placu Defilad? Dlaczego o rondach na Kopernika dowiadujemy się dopiero, gdy je budują? Dyskusja o podstawowych inwestycjach wciągnęłaby w nią mieszkańców, którzy poczuliby się współgospodarzami. Takie debaty wcale nie muszą utrudniać decyzji. Trzeba je po prostu dobrze zorganizować. I chęci.

Miasto jest wspólnotą mieszkańców, a władze lokalne są wybierane po to, aby realizowały ich potrzeby i oczekiwania. Miasto nie ma innych interesów niż interesy mieszkańców. Nie wolno przeciwstawiać miasta mieszkańcom. To powinno być oczywiste dla wszystkich. Oczywiście między różnymi interesami są sprzeczności i poszukiwanie właściwych kompromisów jest trudne. Ale właśnie dlatego wybieramy ludzi, do których mamy zaufanie.

Jako mieszkaniec Warszawy chciałbym wiedzieć, kto reprezentuje moje interesy. Kilka lat temu zaprosiłem pana wiceprezydenta na moją małą uliczkę. Postawiono tu różne zakazy ograniczające parkowanie. Za rogiem tajna instytucja zawłaszczyła teren miejski przeznaczony na ulicę i zlikwidowała istniejące tam parkingi. Dziś cały obszar jest zapchany parkującymi samochodami. Miasto postanowiło sprawę rozwiązać. Postawiono znaki zakazu. I władza jest szczęśliwa, choć nic się nie zmieniło. Mieszkańcy płacą mandaty, funkcjonariusze oczywiście nie.

Pan wiceprezydent przyjechał, przyznał mi rację i obiecał, że się sprawą zajmie. Ale się nie zajął. A więc moje i moich sąsiadów interesy go nie interesują i ich nie reprezentuje. Moje zaufanie do władz miasta zdecydowanie spadło. Myślę, że na podobnych sprawach polega problem Warszawy. Urzędnicy miejscy narazili się zbyt wielu ludziom. I to zaowocowało. To są sprawy niby małe. Ale najpiękniejszy obraz może stracić swą wartość, przez małą plamkę nawet gdzieś w kącie.

Partyjna walka

Referendum też wykazało, że upartyjnienie samorządów unicestwia samorządność. Niestety sprawa się pogłębia. Partie przenoszą swoje spory na szczebel lokalny, a nie są w stanie sformułować programów rozwoju poszczególnych miejscowości. Nie wiem, czym ma się różnić wizja Warszawy w wydaniu PiS, PO czy SLD. Wypowiedzi potencjalnych kandydatów wyraźnie wskazują, że takich programów nie mają. Powtarzanie wytartych frazesów wskazuje jedynie na ich bezradność.

Wybory lokalne to walka partii oparta na emocjach, a nie na programach. Wszyscy uciekają od dyskusji merytorycznych. Inicjatywa ursynowska została przejęta przez wielkie partie i referendum w rzeczywistości nie dotyczyło w ogóle spraw lokalnych. Chodziło o przejęcie władzy w mieście, co miało służyć do przejęcia władzy w kraju. Tu o interes mieszkańców wcale nie chodziło. Nikt nie przedstawił programu, co ma być po odwołaniu prezydenta. Z dużą dozą wesołości patrzyłem na zebranie „koalicjantów" w sprawie odwołania. Przecież ci ludzie byli swymi zdecydowanymi wrogami. Jeden drugiego utopiłby w łyżce wody, co publicznie zresztą deklarowali. Ich „koalicja" miała tylko otworzyć pole do walk pomiędzy sobą.

I trzeba sobie zadać jeszcze jedno pytanie – gdzie w tym czasie byli radni? Wybieraliśmy ich po to, aby reprezentowali nas i nasze interesy, a ja ich głosu nie słyszałem. Na pewno podejmowali różne akcje, ale na rzecz swoich partii. Czy to jest rola radnych? Uzyskaliśmy ewidentne potwierdzenie, że obecna ordynacja wyborcza wymaga zmian, aby radni reprezentowali mieszkańców, a nie swoje koterie czy partie.

Kolejny raz musimy postawić pytanie o odpowiedzialność za słowo, o to, jakie są dopuszczalne granice oszczerstw i kłamstw. Już w Polsce tych granic właściwie nie ma. Widziałem na Mokotowie plakaty, na których figurowała pani prezydent w mundurze sowieckim. Oskarżanie o myto na mostach przypomina mi sprawę dziadka w Wehrmachcie. Niby prawda, ale nie całkiem. Ale jak któryś „polityk" powiedział – lud ciemny wszystko kupi. Całą kampanię skierowano na rozbudzanie emocji, a nie na dyskusji o tym, co trzeba w Warszawie zrobić. Temu służyły wszystkie odniesienia do historii i wielkości Warszawy, które miały się nijak do tego, czego dziś potrzebują ludzie.

Partie nie mają koncepcji rozwoju, a coś trzeba mówić. Więc strzela się pomysłami bez zastanowienia. Słyszeliśmy o koncepcji statków do Kazimierza i Płocka. Czy to jest odpowiedź na potrzeby warszawiaków? I w jakim stopniu prezydent miasta może to zrobić? Powołać nowe przedsiębiorstwo? Kupić statki zamiast tramwajów? To taki sam chwyt jak z przekopaniem Mierzei Wiślanej, co rzekomo ma zrobić prezydent Elbląga. Ale o tym, że to zdecydowanie wykracza poza jego kompetencje, to się milczy. Mamy tu do czynienia z oszukiwaniem mieszkańców, którzy się nie orientują w podziale kompetencji i odpowiedzialności.

Wszystkie tego typu działania prowadzą do dramatycznie niskiej oceny wiarygodności polityków. Coraz mniej się dziwię, gdy słyszę o nich brutalne wypowiedzi. Bo tak naprawdę, czy można im wierzyć?

Należę już do znikomej grupy osób, które osobiście widziały w 1938 roku sławną wystawę „Warszawa wczoraj, dziś i jutro". Przedstawiono tam kilka wielkich założeń, takich jak dzisiejsze aleje Niepodległości i Jana Pawła II. Ale porównania ówczesnych i dzisiejszych problemów nie mają sensu. Międzywojenna Warszawa była biedna. Tylko dwie trzecie ulic na jej dawnym obszarze, czyli od wyścigów do lasku Bielańskiego, było wybrukowanych i to w większości polnym kamieniem. 37 proc. ludności żyło w jednoizbowych mieszkaniach o średnim zagęszczeniu czterech osób na izbę. A sytuacja szkół, szpitali, wodociągów czy kanalizacji były równie tragiczne. To były inne problemy.

Przegranych brak

Demokracja to rządy większości. Niby wszyscy to wiemy, ale to znaczy, że jeśli jest się w mniejszości, to trzeba się większości podporządkować. Jej odrzucenie prowadzi do anarchii, do zanegowania państwa i jego roli. Tymczasem u nas stało się zasadą, że nikt do porażki przyznać się nie chce. Przegrana jest zawsze wynikiem działania jakichś ciemnych sił i nikt nie chce uznać, że po prostu większość chce czegoś innego. Demokratyczne standardy każą uznać swoją przegraną.

Z przykrością więc słyszę oskarżenia, że wszystko to oszustwo i że w rzeczywistości obywatele nie zgadzają się z decyzją, którą właśnie podjęli. A jeśli nie wszyscy, to ci „prawdziwi" są  na pewno przeciw. A więc czy referendum ma prowadzić do rozwiązania ważnych spraw publicznych, czy służyć pogłębianiu podziałów?

Do tej kategorii należy też zapowiedź złożenia skargi do Rady Europy. Ja takiej możliwości nie widzę. Oczywiście jeden z posłów może wygłosić jakieś przemówienie na sesji, ale nie będzie miało ono ani znaczenia, ani charakteru skargi. W ramach Rady Europy tzw. Komisja Wenecka opracowała zestaw dobrych praktyk w zakresie referendów. Są to zalecenia. Nie jest to dokument akceptowany przez rządy. Nie ma obowiązujących norm. Nie ma się zresztą do kogo skarżyć, bo tego typu sprawy nie podlegają ani Trybunałowi Praw Człowieka, ani żadnemu innemu. Zresztą nie widzę ich naruszenia.

Ale przenoszenie spraw lokalnych na arenę międzynarodową jest wysoce szkodliwe dla Polski. Nikt z zewnątrz nie rozwiąże naszych problemów. I chyba nikt nie chciałby, aby przedstawiciele innych krajów, na przykład Niemiec, Rosji czy Francji, rozstrzygali nasze wewnętrzne konflikty. Czyżby to nie zagrażało suwerenności? Tego typu skargi grożą w sposób trwały wizerunkowi Polski.

Nasuwają się też uwagi co do ustroju miasta Warszawy. Inicjator referendum pan Paweł Guzioł jest burmistrzem dzielnicy, która jest jednostką pomocniczą miasta. Dzielnica nie ma osobowości prawnej, jej burmistrz działa w oparciu o pełnomocnictwa prezydenta miasta. Uczestniczy w realizacji polityki władz Warszawy i ponosi za nią współodpowiedzialność. Powstaje więc klasyczny konflikt interesów. Jako potencjalny kontrkandydat obecnych władz jest zainteresowany krytyką ich polityki, a także ich porażkami. Jako urzędnik miasta jest współrealizatorem tej polityki i za nią również odpowiada. Mamy więc dwóch Guziołów. Pytanie, który jest prawdziwy i który będzie działał, a który tylko markował działanie. Bo obaj jednocześnie aktywnie działać nie mogą. Jeśli się jest przeciwnym temu, co robią zwierzchnicy instytucji, w której pracuję, to składam dymisję, aby odzyskać swobodę krytyki. Rozdwojenie jaźni zawsze prowadzi do czegoś złego. Trzeba wyeliminować tego typu sytuacje.

Trzeba się też zastanowić nad szeroko komentowaną sprawą sprzeczności pomiędzy literą prawa a jego społecznym odbiorem. Czy obowiązkiem obywatelskim jest udział w referendum czy też można wyrażać swoje stanowisko poprzez wstrzymanie się od udziału w nim? Z punktu widzenia racjonalności wstrzymanie się od udziału jest jedynie słuszną drogą postępowania dla zwolenników urzędującego prezydenta. Nie można od nikogo wymagać, aby postępował wbrew swoim interesom. Natomiast w pełni rozumiem krytyków, którzy podkreślają, że jest niezrozumiałe wzywanie obywateli raz do głosowania, a w innych przypadkach do pozostania w domu. Tłumaczenie, że głosowanie w wyborach i w referendach opiera się na innych regułach, jest słuszne, ale dla większości ludzi niezrozumiałe. Trzeba więc zlikwidować tę rozbieżność i skorygować prawo. Nie można zlikwidować progu frekwencji, ale dopóki ten próg istnieje, to problem nie zniknie. Trzeba więc poszukiwać innych form referendów, jeśli je chcemy utrzymać.

Czy osiągnięto cel

Czy referendum było uzasadnione i czy przyniosło jakieś pozytywne efekty? Nie było uzasadnione, bo wszystkie sprawy były do rozwiązania przy użyciu innych, mniej drastycznych środków. Mogła je zainicjować Rada Warszawy, gdyby skłócone frakcje chciały ze sobą rozmawiać. Można było wywrzeć nacisk poprzez odpowiednie konsultacje czy obywatelskie inicjatywy uchwałodawcze. Można było przeprowadzić referenda merytoryczne rozstrzygające konkretne sprawy. Można było. Ale czy inicjatorom chodziło tak naprawdę o ich załatwienie?

Zaskakują mnie wypowiedzi o tym, że mimo wszystko referendum przyniosło korzyści. Pisano, że referendum było sukcesem demokracji, bo społeczeństwo pokazało swą siłę. Dowodzono, że pogrożono pani prezydent palcem i w efekcie zmieniła sposób sprawowania urzędu. Ktoś napisał, że dzięki temu dużo dowiedział się o Warszawie. Niektóre partie ogłosiły swój sukces, bo były tuż-tuż od sukcesu, którego jednak nie osiągnęły. Ale były bliskie...

Rozumiem, że niektórzy nie mogą się pogodzić z przegraną. Ale dla mnie groźny jest brak zrozumienia istoty problemów wśród opiniotwórczych intelektualistów i publicystów, którzy tak chętnie wszystko komentowali. Trzeba więc wyjaśnić kilka podstawowych spraw. Przede wszystkim, czy odwołanie władz można uznać za sukces społeczeństwa i demokracji? Osobiście uważam coś wręcz przeciwnego. To jest porażka społeczności lokalnej, bo powierzyła swoje sprawy źle wybranym ludziom.

Posłużmy się przykładem. Ktoś angażuje administratora swego majątku i potem okazuje się, że jest z niego niezadowolony i go zwalnia. Stracono czas i na pewno trochę pieniędzy przez zły wybór człowieka. Pomyłka, za którą się płaci. Ale gdzie jest sukces? Sprawa z prezydentem jest analogiczna. Mieszkańcy go wybrali, żeby ich reprezentował i zarządzał wspólnotą. Wybrali go z własnej nieprzymuszonej woli i na własną odpowiedzialność. I okazało się, że nie są z niego zadowoleni i go odwołali. Była pomyłka, za naprawienie której poniesiono koszty. I tyle. Ale sukcesu w tym nie widzę. U nas ciągle funkcjonuje sposób myślenia rodem z PRL:  społeczeństwo jest uciskane przez narzuconą władzę. I sukcesem jest, jeśli ono pokazuje swoją siłę. Ale w wolnym kraju społeczeństwo obywatelskie to takie, które potrafi kierować swoim państwem

A najbardziej rozweselały mnie stwierdzenia, że przez referendum nauczono się wiele. Ale jeśli ktoś potrzebował nauki, to mógł to osiągnąć znacznie taniej. Jakoś nie bardzo dociera do świadomości wielu osób, że za to wszystko trzeba płacić. Bezpośrednie koszty miasta i komisarza wyborczego to około 3 mln złotych. Inicjatorzy też wydali kilkaset tysięcy. Przykładowo wydrukowano milion trzysta tysięcy kart do głosowania (dokładnie 1 338 005).  Wykorzystano ponad trzysta tysięcy, a milion (dokładnie 994 003) poszło na przemiał. A do tego trzeba dodać te pudła z zebranymi podpisami. Ciekawe, ile hektarów lasu na to poszło? W każdym razie znacznie więcej niż drzew w Ogrodzie Krasińskich.

A może dla tych kilku publicystów żądnych nauki ratusz mógłby zrobić jakieś seminarium. Kosztowałoby to ze trzy tysiące, a nie trzy miliony. A te trzy miliony może lepiej byłoby przeznaczyć na dofinansowanie przedszkoli? Ciekawe, ile nowych miejsc można by za nie uzyskać? Można się też zastanawiać, czy referendum przyniosłoby efekty, gdyby było ważne. Jestem przekonany, że również byłyby przede wszystkim straty. W ciągu kilku miesięcy nowe władze nic zrobić by nie mogły, bo to za krótko aby zmienić decyzje. Dany im czas wykorzystałyby jedynie na kampanie przed nadchodzącymi wyborami. Byłby paraliż i niekończące się zmiany personalne.

Szwajcarski przykład

Lekcje z referendum wskazują na wiele spraw, które powinny być skorygowane. Nie wiem, czy są one w ogóle potrzebne. W wielu krajach o ugruntowanej demokracji nie istnieje możliwość odwołania władz przed upływem kadencji. Przykładem może służyć Szwajcaria, matka referendów. Jeden z ekspertów z tego kraju powiedział wprost „nie potrzeba odwoływać, jak się nauczy dobrze wybierać". Ale u nas referenda te już zaistniały i trudno dziś byłoby je zlikwidować.

Odwołanie wójtów czy prezydentów poprzez referenda powinno być ograniczone do rzeczywiście skrajnych przypadków, gdy lokalne niezadowolenie stało się tak powszechne, że niemożliwe jest już sprawne zarządzanie miastem czy gminą; gdy wyczerpano wszelkie sposoby rozwiązania istniejących problemów drogą dialogu; gdy istnieje przekonanie, że dalsze zarządzanie przez obecną ekipę prowadzi do strat wyższych niż koszty, które poniesiemy z referendum i całym procesem zmian.

Odwołanie władz musi służyć naprawie istniejącej sytuacji. Mieszkańcy muszą więc znać i rozumieć koszty i straty, jakie powstaną, i muszą wiedzieć, jaką alternatywę personalną proponują inicjatorzy i jaki program naprawczy. Bo żeby obniżyć ceny biletów w autobusach, nie wystarczy wymienić prezydenta. Trzeba wskazać, gdzie i jakie oszczędności są do uzyskania. I o tym mieszkańcy powinni być poinformowani, aby wkrótce po wymianie nie stwierdzić, że wszystko pozostało bez zmian, że cała akcja była tylko walką o władzę.

Trzeba więc głęboko przemyśleć lekcje z referendum warszawskiego, ale także z tej setki referendów, jakie odbyły się ostatnio w kraju. Czy one miały sens? Czy przyniosły coś dobrego? Czy trzeba jakichś zmian? Trzeba dbać, aby nasze państwo funkcjonowało coraz lepiej.

Jerzy Regulski jest prezesem Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej, współtwórcą reform samorządowych. Jest również społecznym doradcą prezydenta RP

Społeczna skala warszawskiego referendum zmusza do refleksji. Czy możemy o nim zapomnieć  i nasuwające się wnioski spokojnie schować pod dywan? Czy niczego się nie nauczyliśmy? Uważam, że z tego wydarzenia trzeba wyciągnąć lekcje. Nie można od tego uciekać, bo w ten sposób będziemy działać wbrew naszym wspólnym interesom, psując państwo i psując nasze obyczaje.

Dlatego chcę przedstawić tu słabości naszego życia publicznego, wykazane przez referendum. Przedstawiam je po to, aby wspólnie zastanowić się, co trzeba naprawić. Jest więc oczywiste, że koncentruję się na sprawach, które oceniam negatywnie. Żeby jednak właściwie wykorzystać nabyte doświadczenia, trzeba być szczerym. To nie czas i miejsce, aby osłaniać problemy nic niemówiącymi eufemizmami. Ale to zmusza to pewnej brutalności. Z góry wszystkich przepraszam, którzy mogą się poczuć dotknięci. Nie jest moim zamiarem nikogo oskarżać ani obrażać, ale dla dobra sprawy musimy nazywać rzeczy po imieniu. W naszym własnym, wspólnym interesie.

Pozostało 94% artykułu
Opinie Prawne
Maciej Gawroński: Za 30 mln zł rocznie Komisja będzie nakładać makijaż sztucznej inteligencji
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Prawne
Wojciech Bochenek: Sankcja kredytu darmowego to kolejny koszmar sektora bankowego?
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Sędziowie 13 grudnia, krótka refleksja
Opinie Prawne
Rok rządu Donalda Tuska. "Zero sukcesów Adama Bodnara"
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Prawne
Rok rządu Donalda Tuska. "Aktywni w pracy, zapominalscy w sprawach ZUS"