Rząd dostrzegł bałagan legislacyjny i znalazł rozwiązanie. Przyjął w ubiegłym tygodniu projekt uchwały o dyscyplinie w tworzeniu prawa. Rządowe projekty i rozporządzenia dotyczące przedsiębiorców mają wchodzić w życie tylko dwa razy do roku; na początku stycznia i czerwca. Od uchwalenia do wejścia w życie nowych przepisów musi minąć co najmniej 30 dni, aby zainteresowani mogli się przygotować.
Chciałoby się powiedzieć: wreszcie, bo od lat proces legislacyjny w Polsce to prawdziwa wolna amerykanka. Prawo przygotowuje się i uchwala w sposób chaotyczny, często pod wpływem emocji, bez analiz, bez dbałości o długofalowy interes obywateli. A projekt może wnieść i forsować praktycznie każdy poseł czy świeżo upieczony minister lub jego zastępca mający zerowe pojęcie o legislacji.
Przykłady? Są niezliczone. Choćby przepisy o VAT od tzw. aut z kratką. Mimo że urzędnicy i ministrowie wiedzieli od dawna, że trzeba je przygotować, zostawili to na ostatnią chwilę. W efekcie na przełomie roku nikt nie wiedział, jaka będzie ich treść czy nawet termin wejścia w życie. Zdezorientowani byli przede wszystkim przedsiębiorcy, dla których zmiany miały istotny skutek finansowy. Nikt nie miał też odwagi wytłumaczyć się ze spowodowanego niedbalstwem bałaganu.
Jest też inny model „legislatora", w mojej opinii jeszcze gorszy od tego niechlujnego, zapominalskiego. Ten z kolei chce zmieniać świat jednym pociągnięciem pióra. W ostatnich latach bardzo modne stały się tzw. transze deregulacyjne: uwalniające ponoć przedsiębiorców od urzędniczej mitręgi, uproszczające, znoszące bariery itp.
Swoją transzę muszą mieć każdy szanujący się minister i wiceminister oraz co bardziej przebojowy poseł, zwłaszcza że deregulować u nas można praktycznie wyszystko: nie tylko biznes, ale i zawody, służbę zdrowia, administrację itp.