Mimo że dotąd z grupy najgroźniejszych przestępców wolność odzyskał tylko Mariusz T., dyrektorzy zakładów karnych już – w ciągu ledwie kilku miesięcy – skierowali 27 wniosków o izolację lub ograniczenie wolności w innej formie. Pozwoliła na to ustawa, która nie mówi już – cytując jednego ministra – „o największych drapieżcach seksualnych", ale o osobach stwarzających zagrożenie. To niezwykle pojemne stwierdzenie i bardzo niebezpieczne. Po co dyrektor więzienia ma brać sobie na głowę skazanego, który odbył już karę, skoro istnieje ryzyko, że znowu dokona on przestępstwa? Czy nie lepiej,  tak dla świętego spokoju, skierować wniosek do sądu i w razie czego mieć czyste ręce? Niech się biegły i sąd martwią i biorą odpowiedzialność za ewentualne skutki swoich decyzji.

Wydaje się więc, że spirala wniosków o izolację szybko może się rozkręcić. Aż strach pomyśleć, co się wydarzy, jeżeli ich wysyłanie stanie się wśród dyrektorów więzień  powszechne. W ryzykownych przypadkach zaś izolacja stanie się standardową karą  po odbyciu tej właściwej, takim swoistym suplementem do kodeksu karnego bez  wyraźnie wytyczonych granic, gdzie najważniejszymi argumentami będą strach i emocje podsycane przez tabloidy czy zwykła chęć uwolnienia się od odpowiedzialności.

To niebezpieczna norma, obca demokratycznemu państwu prawa. Dowód na to, jak emocje polityczne i presja opinii publicznej biorą górę nad fundamentalnymi zasadami.

Ktoś powiedział niedawno, że lex Trynkiewicz może być groźniejsza od samego Trynkiewicza. Jesteśmy na dobrej drodze, aby tak się stało. Bo niby dlaczego za osobę „stwarzającą zagrożenie" i wymagającą izolacji lub specjalnej „opieki" nie uznać np. sprawcy ataku na policjanta, awanturującego się męża, niezrównoważonego pieniacza, który śle groźby do najwyższych osób w państwie, albo kogoś dla władzy niewygodnego?