W 2013 r. wyszło na jaw, że Annette Schavan, wówczas minister edukacji Niemiec, dopuściła się plagiatu swojej rozprawy doktorskiej. Efekt? Rezygnacja ze stanowiska (decyzja własna) i utrata tytułu naukowego (decyzja Uniwersytetu w Düsseldorfie). W 2011 r. skandal związany z plagiatem przerwał karierę niemieckiego ministra obrony Karla-Theodora zu Guttenberga.

A jak jest w Polsce? Najlepiej to wie Marek Wroński, który od ponad ?15 lat tropi, kto kopiuje prace i fałszuje wyniki badań. Zajmuje się tylko doktoratami i habilitacjami. Na licencjaty i prace magisterskie brakuje mu czasu. Nie ma jednak wątpliwości, że na polskich uczelniach dochodzi do kradzieży i kłamstwa na masową skalę.

Ku radości rzetelnych studentów i naukowców pojawiła się szansa na wybielenie tej czarnej rzeczywistości. Nowelizacja prawa o szkolnictwie wyższym, nad którą jeszcze pracują posłowie, ma zobowiązać szkoły wyższe do sprawdzania wszystkich prac dyplomowych systemem antyplagiatowym. Jak zwykle jednak diabeł tkwi w szczegółach. Uczelnie będą musiały sprawdzać prace, ale nikt nie sprawdzi czym. To tak jakby lekarz miał obowiązek wykrywać nowotwór, prześwietlając pacjenta nocną lampką. W papierach zgodnie z prawdą widniałoby, że badanie nic nie wykazało. A że wynik badania byłby z góry wiadomy, nikogo już by nie interesowało. Dokładnie tak może być na polskich uczelniach. Uczciwość studentów i pracowników uczelnie weryfikowałyby systemem, który nie ma szans na wykrycie „zapożyczeń". Jestem bowiem przekonana, że prawdziwa diagnoza nikogo nie interesuje. Znajomy, który jako praktyk wykłada na jednej z renomowanych uczelni, odkrył, że jego seminarzysta dopuścił się plagiatu. Zgłosił to władzom. Seminarzysta dyplom obronił, a on stracił szansę na zrobienie doktoratu. I, jak widać, ani władzom uczelni, ani resortowi nauki nie zależy na tym, aby to zmienić. Plagiat wolą zamieść pod dywan.