Prezes Instytutu Prawa i Społeczeństwa Łukasz Bojarski na łamach prasy ocenił przed paroma dniami opracowany w Ministerstwie Sprawiedliwości i poddany konsultacjom społecznym projekt ustawy o nieodpłatnej pomocy prawnej i informacji prawnej. Dostrzega w nim pewne pozytywy, jednak długa jest lista postulowanych poprawek i wskazanych niedoskonałości, choć może merytorycznie nie najistotniejszych. Nazywając projekt „lex exposé", czyni też jego inicjatorom zarzut pochopnego działania. Krytycznie przy tym ocenia fakt, iż podejmowane od ponad dziesięciu lat próby systemowego uregulowania kwestii przedsądowej pomocy prawnej dla ubogich spełzły na niczym. Za szybko więc czy za wolno?
Osobiście bardzo bym się cieszył, gdyby rządy szybko i skutecznie wypełniały deklaracje swoich premierów, i uważam za rzecz godną pochwały, że obecny projekt pojawił się już w kilka tygodni po exposé premier Ewy Kopacz. Moja opozycja wobec opinii kontestujących projekt ustawy, które zostały zaprezentowane także w artykule lidera INPRiS, jest jednak przede wszystkim merytoryczna. Większość zgłaszanych w tych opiniach postulatów uważam za destruktywne, mogące jedynie spowolnić, zamiast udrożnić, proces legislacyjny i po raz kolejny odłożyć go ad Kalendas Graecas.
Jest spójny i prosty
Nie zgadzam się, że projekt zbytnio zawęża krąg odbiorców porad prawnych opłacanych przez państwo. Stosując kryterium podmiotowe, tj. poziom zamożności czy też raczej ubóstwa potencjalnie uprawnionych, posługuje się statusem już stosowanym przy innych świadczeniach z pomocy społecznej. Jest więc systemowo spójny i prosty. Nie kreuje własnych skomplikowanych instrumentów kwalifikujących. Wyłączając na starcie z zakresu przedmiotowego pomocy prawnej niektóre dziedziny prawa (np. prawo podatkowe), jest przejrzysty i nie budzi wątpliwości interpretacyjnych. Jest też podatny na ewentualne przyszłe nowelizacje, których celem byłoby stopniowe rozszerzanie kręgu odbiorców, polegające na ograniczaniu katalogu wyłączeń w miarę pozyskiwania większych niż na starcie środków. Kierując się taką logiką, projektodawcy dokonują, rzecz jasna, politycznego wyboru potrzeb dziś najpilniejszych spośród pilnych. Mamy więc do czynienia nie z ograniczaniem kręgu beneficjentów systemu, ale z wyborem dostosowanym do przewidywanych możliwości budżetowych, poczynając od 2016 r., kiedy to ustawa miałaby już obowiązywać. Warto zaznaczyć, że z budżetu miałoby być przeznaczone w przyszłym roku na finansowanie systemu około 100 mln zł. Niezawrotna to wprawdzie kwota, lecz niemal sześciokrotnie większa niż np. przewidywana w 2007 r., kiedy projekt przedmiotowej regulacji powstawał w resorcie sprawiedliwości pod kierunkiem ówczesnego ministra.
Szczerze mówiąc, nie rozumiem zarzutu Łukasza Bojarskiego, wskazującego na przeszacowanie kosztów proponowanego w projekcie ustawy rozwiązania, co miałoby prowadzić do „dublowania pracy różnych struktur".
Za darmo, ale dobrej jakości
Takie dublowanie występuje raczej w poradnictwie prawno-obywatelskim, na które państwo już dziś wydaje rocznie ponad 500 mln zł. Parają się nim – co trudno nazywać systemem – struktury administracji publicznej rządowej, w tym specjalnej, i samorządowej, a także liczne organizacje pozarządowe. Czy więc zarzut przeszacowania kosztów i dublowania struktur należałoby rozumieć jako wskazywanie wręcz i w ogóle na niecelowość projektu?