Zacznijmy od kilku cyfr. Jak podaje rocznik demograficzny (publikacja GUS z 2012 r.), na każdy 1000 nowo zawartych małżeństw ponad 300 się rozwodzi. Wskaźnik ten systematycznie rośnie. O ile w 1980 r. wynosił blisko 130 rozwodów na 1000 nowo zawieranych małżeństw, o tyle w 2000 r. było to już 202,6, a w 2005 r. aż 326,6. Dodajmy, że w liczbach bezwzględnych ten skokowy wzrost jest także silnie zauważalny.
Dane GUS wspierają zwykłe, jednostkowe obserwacje, bo każdy z nas w kręgu znajomych czy rodziny byłby w stanie z łatwością wskazać przynajmniej kilka par w trakcie czy też po rozwodzie. Tendencje te w krajach Unii Europejskiej, szczególnie jej zachodniej części, są jeszcze wyraźniejsze, wręcz alarmujące.
Aby ten obraz był pełniejszy, trzeba dodać, iż socjolodzy obliczają, że aż 1 par w Polsce żyje w wolnym związku, żeby nie użyć potocznego określenia: „na bilet tramwajowy".
Konkluzja jest tak oczywista, że aż banalna: instytucja małżeństwa podupada. Pojawia się zatem zasadnicze pytanie: jakie w związku z tym należy przedsięwziąć środki? Zmiany w populacji: obyczajowe, religijne, społeczne, gospodarcze wreszcie raczej nie pozwalają pozostać biernym. Chowania głowy w piasek i udawania, że nic się dzieje, nie należy tu rekomendować. Za znaną XX-wieczną personą (ikoną rewolucji przy okazji) należy dramatycznie zapytać: co robić?
Wydaje się, że sam ustawodawca wskazuje, że trudno zachować status quo. Przeprowadził już kosmetyczną zmianę, polegającą na wyeliminowaniu tzw. posiedzenia pojednawczego, które i tak było fikcją. W mojej kilkunastoletniej praktyce rozwodowej jeszcze nie widziałem, żeby owo posiedzenie spełniło swoją funkcję i utrzymało jedność małżeństwa. Czy kolejnym krokiem nie powinien być powrót rozwodów do sądów rejonowych (dawniej zwanych powiatowymi)?