Projekt ustawy ograniczającej immunitet kilku głośnym grupom zawodowym rodził się w bólach. Od pierwszego pomysłu, a nawet na kolanie napisanego projektu, do uchwalenia minęły cztery lata. I tak cud, że się udało. Pewnie gdyby nie kampania wyborcza i słabe sondaże Platformy Obywatelskiej, nigdy byśmy się go nie doczekali. A tak sztandarowy pomysł PO właśnie wszedł w życie. Od teraz każdy złapany na przekroczeniu prędkości poseł, senator, prokurator, a i rzecznik praw dziecka, generalny inspektor ochrony danych osobowych czy szef Instytutu Pamięci Narodowej będą mogli zapłacić mandat. Warunek jest jeden: jeśli zechcą to zrobić.

Takiego rozwiązania od dawna chciało wielu. W tym sami zainteresowani. Posłowie twierdzili, że woleliby zapłacić mandat i nie bywać na dywaniku u marszałka Sejmu, często tłumacząc się z powodu zbyt szybkiej jazdy. Pół biedy, jeśli zdarzyła się posłowi raz czy dwa. Byli jednak bywalcy gabinetu marszałka. Mimo że wielu chciało mieć święty spokój, posiedzenia komisji, na których pracowano nad projektem, zdominowali przeciwnicy ograniczenia immunitetu. Ich zdaniem to groźne na przyszłość... bo jak policja będzie mogła ich ukarać, to z czasem mogą się pojawić naciski, aż w końcu immunitet zniknie. Na szczęście dla poczucia sprawiedliwości społecznej przeciwnicy przegrali w głosowaniu.

Podczas prac nad tą ustawą ujawniły się nie tylko emocje, ale też styl i jakość prac legislacyjnych. Przez niemal cztery lata ograniczenie miało obejmować wszystkie ww. grupy poza sędziami. Sami autorzy projektu, ubolewając nad tym, przyznawali, że sędziowie mają immunitet zagwarantowany w konstytucji i nie można im go ograniczyć ustawą. I choć nie wszystkim się to podobało, argument zaakceptowano. Tymczasem tuż przed ostatecznym głosowaniem do projektu dołożono sędziów. I wcześniej nie chodziło o to, by ich chronić przed płaceniem mandatów. Niech płacą. Niepokoi tylko ostatni przed głosowaniem komentarz: przecież uchwalić możemy, najwyżej zweryfikuje to TK.