Co rusz słyszę głosy oburzenia ustawą inwigilacyjną. Tymczasem prawdziwe inwigilacyjne eldorado kwitnie – na każdym kroku – w przestrzeni publicznej. I to od lat – bez żadnej kontroli i jakichkolwiek reguł. Jesteśmy nagrywani na ulicach, w środkach komunikacji miejskiej, urzędach, szkołach, przedszkolach, przychodniach. I żeby to był tylko obraz! Okazuje się, że są i tacy przedsiębiorczy – np. dwa oddziały NFZ – którzy rejestrują też... dźwięk. Wszak lepiej posłuchać o cudzych niż własnych chorobach.
Nie wiadomo, jak te nagrania są wykorzystywane, kto je dokładnie gromadzi i na jaki czas, kto z nich korzysta, komu udostępnia. Absolutna wolnoamerykanka!
To efekt tego, że przez lata nie doczekaliśmy się ustawy regulującej zasady monitoringu w miejscach publicznych. Po prostu nie ma do tego konkretnej podstawy prawnej. Miasta powołują się zwykle na enigmatyczne „zasady bezpieczeństwa", czyli nie wiadomo na co. A pytane o podstawę prawną podają – to nie żart – np. ustawę o finansach publicznych! Pewnie dlatego, że kamery doskonale ułatwiają wlepianie mandatów za złe parkowanie.
Las kamer staje się coraz gęstszy i pochłania gigantyczne publiczne pieniądze. Pytanie tylko – co my z tego mamy? Na ile żyje się nam bezpieczniej? Wiadomo, że coraz częściej jesteśmy skłonni rezygnować z naszej prywatności kosztem zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Ale skoro już nagrywa się nas na każdym kroku, musimy przynajmniej wiedzieć, na jakich zasadach. Bez tego jesteśmy traktowani jak małpy w gąszczu kamer.