Cieszyłem się, gdy pod koniec lat 90. zaczęto u nas wdrażać zakazy stadionowe dla najbardziej krewkich zadymiarzy, dzięki czemu mecze miały stać się bezpieczniejsze. Ale się nie stały. Bo żadne wysiłki policji, prokuratur ani sądów nie przyniosą efektu bez współdziałania z klubami sportowymi. A te często nie reagują na wyskoki swych – bądź co bądź – kibiców, którzy wydają pieniądze na bilety, jeżdżą za drużyną i są jej wierni nie tylko po zwycięstwach. A zasady powinny być proste, jasne i pewne: znasz reguły, przekroczyłeś je – płacisz i masz zakaz wstępu przez rok lub dwa lata albo na zawsze. Już od następnego meczu.
To nie może nie zadziałać.
Kara musi być egzekwowana natychmiast, a niestety dziś sądy orzekają zakazy ze sporym opóźnieniem – sprawy ciągną się miesiącami. Tych ograniczeń nie mają jednak kluby, ale by zareagowały błyskawicznie, musi stać się coś naprawdę bulwersującego.
Władze klubów próbują różnych sposobów, by przyciągnąć kibiców na trybuny i wydaje się, że to właśnie w ich interesie leży, by miejsca były wypełnione na każdym meczu. Daje to przecież regularny dopływ żywej gotówki. A chyba prawie wszystkie miały problem z grupami uważającymi, że ich nienawiść do innego klubu okazywana w sposób naruszający prawo musi być tolerowana przez tych, którzy po prostu chcą przyjść na mecz i obejrzeć go w dobrej atmosferze. Rachunek jest prosty: pozbycie się z trybun niedużej grupy, która przeszkadza większości, w końcu przyniesie skutek. Klubom nie chce się jednak czekać i mamy problem, który bije nie tylko po oczach. ©?
Więcej na ten temat: Pseudokibice nie muszą się obawiać srogich sądów