Z uwagą przeczytałem artykuł redaktora Tomasza Pietrygi dotyczący stosunku większości sędziów do sędziów „dobrej zmiany", nie tylko w Sądzie Najwyższym. Ogólnie zmierzał on do tego, że sędziowie generalnie nie lubią PiS, dlatego osoby, które poszły na współpracę z nową władzą, są przez resztę środowiska, delikatnie to ujmując, traktowane chłodno. Rzeczywiście, można dostrzec sporą rezerwę większości sędziów wobec nowych nominatów w sądownictwie – zarówno w sądach powszechnych, jak i Sądzie Najwyższym. Wcale mnie nie dziwi wstrzemięźliwość „starych" sędziów Sądu Najwyższego w podawaniu ręki nowym kolegom. Nie aprobując oczywistych przejawów niegrzeczności, nie tylko wśród sędziów, jako orzecznik od lat (wliczając okres asesury) już siedemnastu też sobie obiecałem, że nigdy tego nie uczynię, przynajmniej z własnej inicjatywy i w stosunku do najnowszych „nabytków" do SN.
Zdrowy system awansowy w sądach można sprowadzić do konkluzji: to nie stanowisko ma dawać autorytet sędziemu, ale to autorytet sędziego winien mu dawać stanowisko. Przy czym przez ten autorytet rozumiem w tym ostatnim przypadku wyniki w pracy, kompetencje, osobowość i ogólną ocenę otoczenia. Oczekiwanie zatem przez nowych sędziów, w szczególności w SN, że z chwilą otrzymania nominacji o wyraźnej genezie politycznej, a nie merytorycznej (bo tak to wyglądało i nie pomogą tu żadne próby zaklinania brutalnej rzeczywistości), staną się nagle sędziami o takim autorytecie i dorobku jak osoby dotychczas zajmujące ten gmach czy stanowiska, jest poglądem cokolwiek optymistycznym.
Mam dla nich jeszcze bardziej przykrą wiadomość: najpewniej nie staną się nimi nigdy, zwłaszcza gdy chodzi o najwyższe szczeble sądownictwa.
Biorąc pod uwagę urągający powadze owej instytucji tryb naboru do Sądu Najwyższego, spotęgowany przez możliwość obserwacji przez ogół sędziów późniejszego sposobu procedowania obecnej neo-KRS w bardziej im bliskich konkursach na stanowiska w sądach powszechnych, nie ma najmniejszych wątpliwości, że legitymacja nowych sędziów SN do sprawowania tego urzędu jest ściśle związana z rządami obecnej większości parlamentarnej i będzie permanentnie kontestowana. Za Sądem Najwyższym i generalnie polskim sądownictwem ciągnęło się dotąd latami odium „sędziów komunistycznych", będące swego rodzaju lejtmotywem dyskusji o konieczności reformy polskich sądów. Kiedyś może słusznie, obecnie już tylko w zupełnie marginalnych wypadkach można wypominać „starym" sędziom ich niegdysiejszy wkład w budowę demokracji ludowej. Z uwagi na upolitycznienie procesu nominacyjnego wyłonionych ostatnio do SN i sądów powszechnych nieuchronnie będzie obciążał podobny balast – aż przyjdzie ten moment (już nieważne kiedy), gdy politycy o odmiennych zapatrywaniach politycznych, być może dla własnych celów politycznych, skutecznie zakwestionują legalność tych powołań. Nie będzie to trudne, biorąc pod uwagę ogromne kontrowersje prawne towarzyszące obecnym zmianom, i nieważne co za chwilę ogłosi zależny od PiS Trybunał Konstytucyjny (bo i tak przecież doskonale wiadomo, jaki tam zapadnie werdykt).
Odnosząc się na koniec do uwagi Pana Redaktora o rzekomej niechęci prawników do obecnej partii rządzącej, muszę ją ocenić jako częściowo błędną, bo nadmiernie spłycającą całe zagadnienie.