Deregulacja to zadanie, jakim premier obarczył nowego ministra sprawiedliwości, którego atutem ma być ponoć „pozytywna szajba" na punkcie deregulacji. Wnikliwy czytelnik zapyta: cóż w rzeczywistości znaczy to pojęcie? Najłatwiej sprawdzić w Wikipedii: „deregulacja (łac.) – zmniejszenie oddziaływania państwa... na rynek, poprzez brak ingerencji w ustalanie cen oraz jakości dóbr i usług".
Gdy się zna tę definicję, jasne staje się również powierzone zadanie. Deregulacja zawodów prawniczych oznaczać musi, iż państwo przestanie ingerować w jakość usług prawnych.
Gdy dziś wyłączną barierą dostępu do tych zawodów jest wiedza kandydata, sprawdzana przez państwowe komisje powoływane przez ministra sprawiedliwości, a nadto nieposzlakowany życiorys kandydata, deregulacyjna recepta wydaje się banalnie prosta. Niech każdy prawnik, bez względu na poziom wiedzy oraz przeszłość dyscyplinarno-kryminalną, uzyska prawo do zawodowego reprezentowania stron w sprawach sądowych.
W ten sposób usunie się pewną zaszłość, mianowicie tę, iż czynnym zawodowo prawnikiem nie powinien być nieuk, złodziej albo oszust, a jeżeli już, to konsekwentnie – niech magistrowie prawa zostaną dopuszczeni do sądzenia i funkcji prokuratorskich. Dlaczego nie?
Powtórka z rozrywki
Historia lubi się powtarzać. Adwokatura w zeszłej kadencji Sejmu brała udział w pracach nad ustawą, której istotą była deregulacja zawodów prawniczych. W proponowanych przepisach nie było żadnych mechanizmów chroniących obywateli, zmuszonych korzystać z wymiaru sprawiedliwości przed pełnomocnikami nieprzygotowanymi do zawodu, przed osobami, które ze względu na swoją kompromitującą przeszłość niegodne były wykonywania zawodu. Posłowie proponowali nawet przyznanie większych uprawnień procesowych tym, którzy oblali państwowy egzamin prawniczy, niż tym, którzy egzamin zdali i dostali się na aplikację. Nic dziwnego, że takie plany muszą budzić sprzeciw.