Powstające przez ostatnią dekadę jak grzyby po deszczu wyższe szkoły „śmego i owego" rozdają na prawo i lewo dyplomy z kosmetologii, ochrony fizycznej, dyplomacji, a egzotyka otwieranych kierunków z roku na rok jest w trendzie wzrostowym.
Wykształciła się też spora rzesza doktorów wychowanków owych uczelni. Szybki licencjat, a potem magisterka, niedrogo i bez kłopotu - stało się szeroko reklamowaną dewizą wielu szkół, które swoją postawą wcale nie kryją, że przede wszystkim liczy się biznes, a jakość to drugo, a nawet trzeciorzędna sprawa.
Do tej sytuacji zdołaliśmy przywyknąć, zwłaszcza, że obecność tego rodzaju szkół na rynku jest przez państwo po prostu akceptowana.
Niestety, w konsekwencji nadchodzącego niżu demograficznego, który mocno uderza w ekonomiczne podstawy funkcjonowania szkół wyższych na tendencja "kształcenia na skróty" zaczyna się pogłębiać i to już nie tylko przy akceptacji, ale aplauzie resortu nauki, jak i - o zgrozo - części władz renomowanych uniwersytetów.
Świetnie ilustruje to postawa wobec lansowanego na kilku uczelniach dwustopniowego modelu studiów prawniczych, prowadzonego według wzoru 3 lata geografii + 2 lata prawa (albo odwrotnie) = magister prawa.