Dyrektor więzienia w Załężu, Sąd Okręgowy w Rzeszowie, biegli, policja, specjalny sztab – wszyscy stają na głowie, by zanim szatan z Piotrkowa Trybunalskiego opuści więzienie, sprawdzić, czy nadaje się do życia na wolności.

Nie bez powodu w całej tej procedurze wszystkie ustawowe terminy są skracane do minimum. Sąd Okręgowy w Rzeszowie tak planuje wszystkie czynności, by 10 lutego, a więc dzień przed zakończeniem kary Trynkiewicza, odbyła się rozprawa, na której sąd ogłosi swoją ostateczną decyzję. Wszystko po to, żeby zdążyć, zanim więzienne bramy otworzą się przed czterokrotnym zabójcą. Zdania co do tego, czy można go będzie ponownie izolować, są bowiem podzielone.

To ekspresowe tempo i dopinanie terminów na styk nie byłoby potrzebne, gdyby ktoś nie „zapomniał" albo ktoś inny „dopilnował" wcześniejszej publikacji ustawy. Tym bardziej teraz, kiedy nie wymaga ona uruchomienia drukarni, tylko kliknięcia na odpowiedni przycisk. Mimo to aż trzy tygodnie ustawa czekała w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów na to, żeby ktoś zdecydował się ją włożyć do Dziennika Ustaw.

Argument, że był to okres świąteczno-urlopowy, nikogo nie przekonuje. Nie przekonuje też przerzucanie się odpowiedzialnością między Markiem Biernackim, ministrem sprawiedliwości, który za ustawę odpowiada, a Sejmem, w którym leżała ona ponad trzy miesiące. Za jakiś czas zapomnimy o sprawie Trynkiewicza, a kiedy pojawi się jakieś kolejne niefrasobliwe opóźnienie czy niedociągnięcie, wszyscy, od których powodzenie misji zależy, znowu zbiorą siły i nadgonią opóźnienie. Tyle że, jak pokazuje przeszłość, to nie jest metoda. Każdy powinien odpowiadać za swoją pracę i pilnować obowiązków. Bo jeśli ktoś w przyszłości z układanki zastrajkuje i nie podda się presji czasu w tak poważnej sprawie, to słowa: sorry, takie mamy prawo, nie będą już brzmieć tak dowcipnie jak dzisiaj. I nie da się jej już zamieść pod dywan.