W procesie legislacji rząd wyraźnie poprawił swoje standardy, dzięki czemu tworzenie prawa w Polsce jest coraz bardziej przejrzyste. Tak uważa autorka najnowszego raportu o monitoringu procesu legislacyjnego w obszarze wymiaru sprawiedliwości. I patrząc choćby z punktu widzenia dziennikarza, trudno się z takim poglądem nie zgodzić. Wszystkie projekty wraz z uzasadnieniami są dostępne w internecie, podobnie jak zgłoszone do nich uwagi, posiedzenia większości komisji i wielu podkomisji w Sejmie są nagrywane. Można je oglądać na bieżąco, a także odtworzyć, korzystając z archiwum. Wydaje się, że jest pięknie. Po ponad 20 latach demokracji w końcu doczekaliśmy się jawności. Dzięki temu media szybciej ujawniają kontrowersyjne pomysły i ostrzegają, że zmiana, wbrew temu, co napisano w uzasadnieniu, jest dobra dla fiskusa, a nie podatnika. To jednak za mało. Nie zapominajmy, że o tym, że prezydent ma udostępnić opinie dotyczące ustawy o OFE, musiał zdecydować Trybunał Konstytucyjny. A przecież jawność to wartość oczywista w procesie stanowienia prawa. Najważniejsza jest jego jakość. Jawność powinna jej służyć.
Tymczasem proces legislacyjny wielu aktów pokazuje, że i konsultacje społeczne, i ocena skutków regulacji są często nic niewartymi słowami. Często przekonują się o tym samorządy. W 2013 r. minister zdrowia podpisał trzy rozporządzenia bez konsultacji ich projektów z Komisją Wspólną Rządu i Samorządu. Wolał nie pytać ich o zmianę, bo wiedział, że będą ciekawe, kto zapłaci za zmiany, które rozporządzenia wprowadzają. Z kolei Ministerstwo Administracji i Cyfyryzacji nie uznało za stosowne przesłać do zaopiniowania notariuszom nowelizacji prawa geodezyjnego. W efekcie z ustawy nie wynika, komu i jakie akty poświadczenia dziedziczenia notariusze mają obowiązek wysyłać. Zasypują więc starostów wszystkimi. A nawet jeśli urzędnicy przeprowadzą konsultacje, z kim trzeba, a ich efekt upublicznią, to nie wyciągają z nich wniosków. Nie powinno to dziwić. Posłuchu nie ma nawet Trybunał, nie oczekujmy więc, że ktoś zwróci uwagę na opinie obywateli.
Prof. Irena Lipowicz, rzecznik praw obywatelskich, podkreśla, że legislatura powinna ze szczególną uwagą i szacunkiem traktować wskazówki Trybunału Konstytucyjnego, by ustrzec się powtarzania błędów prowadzących do niekonstytucyjności (Ogródki działkowe a konstytucja). Niestety, nie chce. Dlatego ustawa o ogrodach działkowych wciąż jest wadliwa. Podobnie zresztą jak wiele innych. Robert Rynkun-Werner, warszawski adwokat, zwraca np. uwagę, że ustawa o Krajowym Rejestrze Karnym nie traktuje warunkowego umorzenia postępowania jako skazania (Nie chciał, ale ukarał). Cóż z tego, skoro przedsiębiorca, pracodawca czy uprawniona instytucja dowie się o sprawie z zapisu karty karnej. Trudno zrozumieć, dlaczego ustawodawca nie rozwiąże problemu ograniczającego swobodę działalności gospodarczej sygnalizowanego przecież przez przedsiębiorców. Jedyne, co przychodzi do głowy, to, że ogłuchł. Podobnych kwiatków w polskim prawie jest znacznie więcej. Kwitną, bo łatwo dokonywać zmian pod okiem 460 sejmowych legislatorów. A jeszcze pośpiech w pracach, wprowadzanie projektów tylnymi drzwiami jako poselskich, co pozwala ominąć konsultacje, tworzenie ustaw w świetle kamer, vide lex Trynkiewicz czy prawo na pijanych kierowców. Tak stanowione prawo częściej jest zagrożeniem. Zamiast pomagać rozstrzygać wątpliwości, rodzi kolejne.
I to się nie zmieni, bo od kilkunastu lat prawo traktuje się jak instrument załatwiania określonych spraw jak źródło uzyskiwania doraźnych korzyści politycznych. I żadne regulaminy prac Rady Ministrów, ustawy o lobbingu tego nie zmienią. Potrzebne są długofalowe i rzetelne analizy oraz uczciwe konsultacje. Malowanie trawy na zielono nie wystarczy. Zapraszam do lektury najnowszej „Rzeczy o Prawie".
W tym wydaniu: