Telefon na biurku Seremeta jednak milczał, premier, zajęty sprawami europejskimi i przymiarkami do fotela szefa Rady Europejskiej, wbrew publicznym zapowiedziom nie wezwał prokuratora do siebie, uznając zapewne, że sprawa nie jest aż tak istotna i może jeszcze poczekać.
Do wielomiesięcznego oczekiwania na ocenę premiera Seremet zdążył się zresztą przez lata przyzwyczaić, odkąd w 2010 r. został prokuratorem generalnym, zapowiadając, że uczyni tę instytucję niezależną od polityki.
Mimo że zwłoka premiera przy ocenie Seremeta ma ten sam scenariusz od kilku lat, ten rok był wyjątkowy, a zagrożenie odwołaniem znacznie poważniejsze niż w latach ubiegłych – ze względu na ostre spięcia, do których dochodziło między członkami rządu i prokuraturą, i raczej jednostronne ataki na tę instytucję. Zamieszanie wokół afery podsłuchowej oraz brak zrozumienia Seremeta dla rządowych reform procedury karnej i regulaminu prokuratury, a także prokuratorskie harce wokół polityków koalicji spowodowały, że na głowę prokuratora generalnego spadła fala krytyki, mocnej zwłaszcza ze strony Marka Biernackiego, ministra sprawiedliwości. Ten również wyjątkowo celnie punktował Seremeta, zarzucając mu rozrost i utrzymywanie zbyt dużych struktur biurokratyczno-nadzorczych w prokuraturze.
A to sprawiało wrażenie, że do rozpoczęcia procedury odwoływania prokuratora generalnego w tym roku jest niezwykle blisko. Czy tak się stanie? Na razie Seremet się tego nie dowie, musi się uzbroić w cierpliwość i przełknąć upokorzenie osoby, z którą nie trzeba się liczyć.
Dziś bowiem pozycja ustrojowa prokuratora generalnego jest zbyt słaba, aby można mówić o jego niezależności od polityki. Rzeczywistość pokazuje, że stworzenie „niezależnej prokuratury", rozdział funkcji prokuratora generalnego od ministra sprawiedliwości, było działaniem mocno życzeniowym, które nie wytrzymało starcia z rzeczywistością. Bo ustawodawca tak naprawdę zatrzymał się w pół kroku, tworząc, pewnie nie do końca z premedytacją, hybrydę, politycznie szalenie wygodną.