Jak wynika z najnowszego raportu Najwyższej Izby Kontroli, odbywanie kary w Systemie Dozoru Elektronicznego (tj. z elektroniczną bransoletą) przebiło się w Polsce, ale nie tak bardzo, jak by mogło. Sądy nie sięgają po elektroniczne bransolety (lub robią to zbyt rzadko) do pilnowania pedofilów, pseudokibiców czy sprawców przemocy domowej. Powód? Oprócz warunków, jakie muszą spełniać skazani, by trafić do aresztu domowego, sporo obowiązków ciąży na samym sądzie. To on rozpoznaje wniosek, bada sytuację skazanego, ustala harmonogram zajęć domowych i obowiązkowego pobytu w okolicy nadajnika. Jeśli skazany będzie łamał harmonogram, sąd musi podjąć decyzję, czy go tylko upomnieć, czy odesłać do więzienia. SDE ma więc wady i zalety. Wśród tych drugich największą jest cena – według NIK 688 zł miesięcznie wraz z eksploatacją. Utrzymanie więźnia za kratami kosztuje ok. 2,5 tys. zł. Sęk w tym, że oszczędności nie do wszystkich przemawiają. Bo jak inaczej wytłumaczyć dysproporcje między poszczególnymi sądami w wymierzaniu domowego aresztu? Bardzo dobrze widać je w samej stolicy. Sąd Okręgowy w Warszawie w 2013 r. uwzględnił tylko 24 proc. wniosków, a SO Warszawa-Praga ponad 40 proc. Podobnie SO w Szczecinie – 40 proc., a SO we Wrocławiu – 47 proc. Wygląda więc na to, że w jednych sądach albo skazani są pewniejsi, albo sędziowie przekonali się, że warto stosować SDE z korzyścią i dla budżetu, i dla skazanego.
Po pierwszych wnioskach o zastosowanie elektronicznej bransolety jej zalety dostrzegli sami skazani. Takie informacje rozchodzą się szybko pocztą pantoflową nie tylko na wolności. O SDE zaczęli się więc ubiegać sami skazani i ich obrońcy. Drugie miejsce na liście autorów wniosków zajmują dyrektorzy więzień. Najmniej pochodzi od kuratorów i prokuratorów. Może i oni powinni popracować nad aktywnością?