Dymisja członków Państwowej Komisji Wyborczej po blamażu wyborczym była decyzją pożądaną, wyjściem honorowym, zjawiskiem niesłychanie rzadkim w naszym życiu publicznym, które cierpi na poważny deficyt odpowiedzialności za państwo. Brakuje też ludzi, którzy w sytuacjach kryzysowych potrafią ją wziąć na swoje barki.
Dymisja członków PKW w istocie jednak niczego nie rozwiązuje, nie zmienia, nie jest nawet przestrogą, lekcją na przyszłość.
Rząd i parlament swojej winy nie dostrzegają i jakby nie wiedziały, co znaczy ciągłość władzy. Sprawiają nawet wrażenie (co najlepiej prezentuje postawa pani premier), że problem ich nie dotyczy, bo przecież nie można kalać politycznego konta, reputacji.
Tymczasem to, co się stało, jest zdecydowanie najpoważniejszą wpadką państwa, które nie tak dawno świętowało 25-lecie swojej wolności. Państwa, które – co naturalne – powinno wzmacniać swoje instytucje i procedury, a teraz zbliża się bardziej do republik kaukaskich niż ugruntowanych demokracji Zachodu.
Bo owo państwo i jego urzędnicy zaczęli dzielić sprawy państwa na te ważne i mniej ważne, te opłacalne politycznie i te, które nie budzą poklasku, więc nie warto sobie zbyt długo zawracać nimi głowy.