Wkrótce potem aresztowano króla dopalaczy i masowo zaczęto zamykać punkty ich sprzedaży. Dla zadowolonej opinii publicznej był to jasny sygnał, że handlarze znaleźli się w odwrocie, a państwo zadziałało zdecydowanie. Szef rządu mógł odtrąbić sukces.
Od tamtej historii minęły cztery lata. Cztery lata wypełnione urzędniczą mitręgą, procedurami, wyrokami sądów administracyjnych, z których część uchylała decyzję o zamknięciu dopalaczowych przybytków. Słowem, państwo wpadło w pajęczynę własnych procedur.
Powoli, z dala od kamer, politycznych zapowiedzi i gróźb dopalaczowy biznes odradza się ze zdwojoną siłą. W wyszukiwarkach internetowych bez problemu można znaleźć długą listę handlarzy chemicznymi „materiałami kolekcjonerskimi". Na ulicach znowu zaczęły się pojawiać sklepiki o dziwnych nazwach.
Miecz na dopalacze – kontrole inspekcji oraz szybkie nowelizacje przepisów zakazujące handlu kolejnymi pojawiającymi się na rynku związkami chemicznymi – okazał się tępy. Inspekcje ugrzęzły w proceduralnych sporach. A handlarze zaczęli się bawić z ustawodawcą w kotka i myszkę. Posłowie po średnio trzech miesiącach prac z mozołem wciągają na listę zakazanych kolejną substancję, a w tym samym czasie w sprzedaży pojawia się nowa, o zmienionej strukturze chemicznej, której zakaz już nie obowiązuje.
Państwo skapitulowało.