Wczoraj Sejm ostatecznie przyjął ustawę o obrocie ziemią, która przez swoją zmienność na etapie prac legislacyjnych spędzała sen z powiek nie tylko rolnikom czy ich spadkobiercom, ale wszystkim.
Idea wprowadzenia ograniczeń w zakupie ziemi przez cudzoziemców wydaje się słuszna. Polska, śladem wielu krajów, zdecydowała się chronić majątek narodowy i polskie rolnictwo przed nadmiernym wykupem przez obywateli innych państw Unii Europejskiej oraz chcących na tym zarobić spekulantów. Daje tym samym szanse na okrzepnięcie kapitałowe krajowemu rolnictwu, które w starciu z farmerami z Holandii czy Niemiec nie miałoby szans.
Ruch ten zatem da się uzasadnić i jest do przełknięcia nawet dla najgorętszych zwolenników jak najściślejszej integracji z UE.
Niestety, przy tej okazji ograniczenia w obrocie ziemią dotknęły gruntów rolnych leżących w granicach miast. Co prawda posłowie, przyjmując poprawki Senatu, rzutem na taśmę złagodzili zakazy, wyłączając z ustawy działki do 3000 mkw., jednak z ulgą ten ruch mogą przyjąć jedynie inwestorzy budujący np. małe osiedla domków jednorodzinnych czy średniej wielkości budowle. Ci najwięksi, chcący budować duże osiedla mieszkalne, centra handlowe czy obiekty przemysłowe albo obracać tymi gruntami, zostali zakazami objęci. Chcąc zatem robić biznes w takich miejscach, będą musieli pokonać administracyjny tor przeszkód i pewnie za to zapłacić.
Czy zatem tego rodzaju zmiana nie odstraszy potencjalnych inwestorów, a innych nie skłoni do prób omijania prawa? Już dziś prawnicy wskazują furtkę w postaci możliwości dzielenia, a następnie scalania gruntów po to, by obejść zakaz. Zapewne nie o doprowadzenie do takiej sytuacji chodziło ustawodawcy. To najgorszy efekt tych przepisów.