Napisanie nowej konstytucji od lat jawiło się Jarosławowi Kaczyńskiemu jako urzeczywistnienie wizji przebudowy państwa. Teraz, dzięki zdobytej w 2015 r. władzy, może tę wizję forsować, nie napotykając większego oporu.
Tym większym zaskoczeniem tydzień przed wyborami była jego deklaracja w Polsat News, że zmiany ustawy zasadniczej nie będzie. Przez prezesa Prawa i Sprawiedliwości przemawia polityczny pragmatyzm. Do zmiany ustawy zasadniczej potrzeba 307 głosów w Sejmie, a tyle nawet w najlepszym scenariuszu wyborczym PiS nie zdoła osiągnąć. Ceną zmiany konstytucji w takiej sytuacji byłaby konieczność podzielenia się władzą, a oddania nawet niewielkiej części politycznych konfitur komuś z zewnątrz PiS zdecydowanie nie chce.
I pewnie gdyby w 2015 r. nie wygrał wyborów na tyle zdecydowanie, aby móc samodzielnie zmieniać ustawy, gdyby prezydent nie wywodził się z tej samej formacji, perspektywa byłaby zupełnie inna.
Po czterech latach Jarosław Kaczyński przekonał się, że do przebudowy państwa zmiana konstytucji wcale nie jest potrzebna, że wystarczą zwykłe ustawy. Co więcej, nabrał pewności, że po wykręceniu z systemu głównego bezpiecznika – Trybunału Konstytucyjnego – wola zdominowanego przez PiS parlamentu pozostanie święta.
Ubiegłoroczny falstart referendum konstytucyjnego zapowiedzianego przez Andrzeja Dudę dał prezesowi PiS jeszcze jedną naukę. Polacy nie odczuwają dzisiaj potrzeby zmiany konstytucji, ale nie ma też wśród nich powszechnej zgody na fundamentalny reset państwa. Potrzebę zmian zaspokojono zwykłymi ustawami, umożliwiającymi choćby redystrybucję dochodu narodowego do kieszeni obywateli poprzez program 500+. W ten sposób rządząca prawica zredefiniowała pojęcie „solidaryzm społeczny".