Patrząc na kontekst wydarzeń, wiele wskazuje na to, że ten drugi scenariusz jest bardzo prawdopodobny.
Od samego początku decyzja Andrzeja Dudy wniosła do debaty publicznej silny wątek emocjonalny. Był to pierwszy sprzeciw i pierwsze poważne starcie schodzących ze sceny politycznej środowisk liberalnych, jego elit (środowiska prawnicze są ich częścią) z nowym obozem władzy.
Spór, który wybuchł, nie był typowym, mieszczącym się w tradycyjnych ramach, sporem o rozumienie konstytucji, szerzej – prawa. Niósł ze sobą poważne oskarżenie, był pierwszą próbą udowodnienia tezy, że władzę w Polsce przejęli ludzie, którzy mają problem z szacunkiem do zastanych i ugruntowanych instytucji demokratycznego państwa i prawa.
W przypadku sprawy Mariusza Kamińskiego owa próba wtedy się nie powiodła. Argumenty zarzucające prezydentowi złamanie konstytucji nie były zbyt mocne, przesądzające. Dodatkowo osłabione faktem, że środowiska prawnicze w interpretacjach podzieliły się na dwa obozy, gdzie głównym kryterium zdawały się być sympatie polityczne, co odbierało wytaczanej argumentacji wiarygodność. Spór ten zresztą szybko zszedł na dalszy plan, kiedy z ogromną siłą wybuchł konflikt o skład Trybunału Konstytucyjnego, który na ponad rok zdominował debatę publiczną.
Sprawa Kamińskiego wróciła z prawnego i politycznego niebytu po blisko dwóch latach, po dość zaskakującej, nieoczekiwanej decyzji Sądu Najwyższego, odnawiając ten stary podział ocen i postaw. Bo jak powiedział jeden z profesorów, „sprawa była zbyt cienka", aby z przekonaniem przewidzieć werdykt.