Dziadkowie sprowadzili się do tego domu w końcu roku 1948. Nie mam pojęcia, czy sami go wybrali, czy wybrano za nich. Nie mieli wcześniej ze Śląskiem wiele wspólnego. Babcia, sierota z Cieszyna, po śmierci rodziców wychowywała się z bratem w ochronkach, a potem kształciła w niemieckiej szkole handlowej. Dziadek, szóste dziecko w rodzinie galicyjskich chłopów, dzięki niezwykłym zdolnościom trafił do krakowskiego gimnazjum, a potem na studia. Prawa nie skończył, bo rodziny nie stać było na utrzymanie studenta, niemniej nabyte wykształcenie wystarczyło mu do zrobienia błyskotliwej kariery urzędniczej w sanacyjnej Polsce.
Wszystko skończyło się we wrześniu, kiedy dziadek był na froncie, a rodzina musiała uciekać do krewnych pod Kraków. Reszta wojny to konspiracja, zbrojne podziemie, kenkarty dla ukrywających się Żydów, walka o kawałek chleba i pół metra ziemniaków na zimę. To była okupacja. A po niej z przedwojennymi papierami na wiele nie mógł liczyć. Wysłano go z rodziną na Śląsk do kopalni. Jak trafił do poniemieckiego mieszkania przy 3 Maja? Nie wiem. Apartament na piętrze był jednak wyjątkowy. Przed wojną była to kwatera oficera służby celnej, bo kamienica stała na rogatkach miasta, za którymi – po drugiej stronie maleńkiej i wiecznie zabrudzonej węglowym pyłem rzeczki Czarniawki – wiła się polska granica.
Oficer mieszkał pewnie z rodziną. Na parterze miał biura. Kim był? Nikt nie miał pojęcia i chyba tylko mnie, kilku-, a potem kilkunastolatka, interesowała ta postać. Musiał być – w mojej wyobraźni – prawdziwym światowcem. To dzięki jego domniemanym podróżom nad czarnobiałym kineskopem telewizora dziadków mógł zawisnąć rzymski szkic Bazyliki św. Piotra autorstwa Donadoniego. Tempera włoskiego mistrza oprawiona w pozłacane ramy nieodmiennie fascynowała mnie lekkością i finezją pędzla.
Kimże był ten znakomity artysta? – zadawałem sobie beznadziejne pytania. Dopiero po latach, już w erze internetu, wyczytałem, że to zwykły pacykarz z przełomu wieków, zmarły w 1911 roku. Jego obrazki zalegają dziś w antykwariatach w sporej ilości, a ich ceny nie przekraczają zwykle tysiąca euro. Skąd miałem to wtedy wiedzieć? Nie mogłem, więc stawiałem wirtuoza delikatnej sepii Stefana Donadoniego w szeregu z Rafaelem i Tycjanem, mistrzami weneckimi, a nawet z samym Michałem Aniołem, tylko dlatego, że był Włochem, miał piękne nazwisko i był w zasięgu ręki, czyli mojej wyobraźni.
Dziwny był ten salon dziadków przy 3 Maja. Po lewej stronie od wejścia, poniżej wiecznie zacienionej ściany, stał ponury poniemiecki tapczan. Obok okna – piętrowy stolik pod telewizor, na którego dolnym piętrze hasał, kiedy nikt na niego nie patrzył, a gdy mu się przyglądało, błyszczał tylko złotą farbą, niezbyt kształtny afrykański słoń. Jeden z najwierniejszych przyjaciół mojego dzieciństwa. Po przeciwnej stronie pokoju zalegał swoją olbrzymią bryłą wielki kredens w stylu biedermeier, w którym babcia przechowywała kryształy, a dziadek papierosy marki Mewa. Pośrodku salonu zaś, jak w centrum naszej rodzinnej galaktyki, stał wielki, przydymiony wiekiem dębowy stół.