Bardziej niż sportem czy religią jest on dla tego kraju losem. Rozrywką angielskich kolonizatorów, w którą jeszcze sto lat temu grywali głównie indyjscy książęta i biurokraci, i to raczej dla spokoju albo kariery niż dla przyjemności. Anglicy zniknęli, a krykiet został, jak upał i bieda. Nie jak sport, który trzeba uprawiać, żeby istniał, ale część życia i krajobrazu – to, co po prostu jest.
Tempo życia w Indiach przyspieszało wraz z wprowadzaniem nowych, dynamizujących grę w krykieta przepisów. Nigdzie indziej postkolonializm nie dawał tyle radości, a z czasem i siły. Sami Hindusi uważają, że nie byłoby wielkiego ekonomicznego otwarcia ich kraju z początku lat 90., gdyby w 1983 r. Indie nie wygrały Pucharu Świata w krykiecie. W dyscyplinie, której nauczyli ich kolonizatorzy, okazali się lepsi nie tylko od nich, ale wszystkich innych. Także Pakistańczyków, których pokonali wówczas w finale.
Od kilkunastu dni trwa kolejna partia w grze o Kaszmir; region od wytyczenia granicy między Indiami a Pakistanem w 1947 r. będący tykającą bombą w stosunkach między dwoma państwami, którym historia XX w. pozostawiła w spadku nie tylko miłość do krykieta, ale też broń atomową. Kaszmir pozostaje po indyjskiej stronie granicy, ale większość jego mieszkańców stanowią muzułmanie marzący na zmianę o niepodległości albo przyłączeniu się do Pakistanu.
W połowie lutego islamiści z tego kraju przeprowadzili tam zamachy, w których zginęło ponad 40 członków indyjskich sił rządowych. We wtorek nad ranem Indie odpowiedziały nalotem myśliwców. A już za kilka miesięcy reprezentacje Indii i Pakistanu, kraju, na czele którego stoi były kapitan reprezentacji narodowej w krykieta, zmierzą się w kolejnych finałach mistrzostw świata w tej dyscyplinie. Już nie tylko marzenia i emocje, ale gniew i strach będą się mnożyć przez prawie półtora miliarda par oczu śledzących to starcie.