Przed zaplanowanymi na grudzień 2010 r. wyborami prezydenckimi na Białorusi doszło do gwałtownego pogorszenia relacji białorusko-rosyjskich. Moskwa odmówiła dostarczania ropy naftowej według preferencyjnych zasad i podniosła ceny gazu. W jej mediach rozpoczęła się skoordynowana kampania dyskredytująca białoruskiego przywódcę. Prezydent Aleksander Łukaszenko zaczął się miotać, próbując zapewnić sobie alternatywne źródła dostaw surowców energetycznych. Przy okazji wykonał kilka mało znaczących gestów pod adresem UE, które zostały jednak dostrzeżone w Brukseli. Mińsk odwiedzili szefowie dyplomacji Polski i Niemiec, którzy w zamian za zmianę wektora integracji zaproponowali znaczącą pomoc finansową.
Dlaczego o tym wspominam? Bo pamięć polityków jest krótka, a sytuacja polityczna wokół Białorusi zaczyna do złudzenia przypominać tę sprzed dziesięciu lat.
Czyja ta armia?
Nowe wybory prezydenckie zaplanowano na lato 2020 r. Rosja znów odmówiła dostarczania ropy na preferencyjnych warunkach. Białoruski lider zaczął demonstracyjnie montować alternatywne trasy dostaw surowców, z góry wiedząc, że nie zapewnią one rentowności jego rafineriom. Jednocześnie pojawiła się teza, że nie chodzi o ropę, tylko o niepodległość. Poparcie dla Łukaszenki zdecydowali się zademonstrować Amerykanie. Na początku lutego obietnice dostaw taniej ropy przywiózł do Mińska sekretarz stanu USA Mike Pompeo.
Kryzys sprzed dekady skończył się tym, że Łukaszenko, grając wsparciem Zachodu, jeszcze przed dniem głosowania osiągnął z Moskwą porozumienie w spornych kwestiach. Brutalnie spacyfikował uliczne protesty, do więzień trafiło kilkaset osób. Dyktator publicznie oświadczył, że już mu się zbierało na wymioty od tych ciągłych rozmów o demokracji.
W tym roku opozycja jest znacznie słabsza niż wówczas. Do jej spacyfikowania wystarczą środki administracyjne. Problemem pozostaje Rosja. I tu, jak w 2010 r., Łukaszenko postara się wykorzystać w negocjacjach poparcie Zachodu.