Samolot leci z Warszawy do Brukseli 130 minut. Dla wielu urzędników z różnych polskich ministerstw to jedna z nielicznych okazji, żeby wymienić się informacjami o podejmowanych decyzjach na poszczególnych etapach unijnych negocjacji. Wciąż resortowość – postpeerelowskie brzemię – ciąży na organizacji państwa. Antidotum miał się stać konstytucyjny zapis o prowadzeniu polityki rządu w formie działów administracji rządowej, który przybrał formę nieustannie modyfikowanej ustawy.
Miały one ułatwiać poszczególnym premierom tworzenie rządu niemalże z klocków i wygodnie wyznaczać zadania poszczególnym ministrom, zwanym odtąd w ustawach i rozporządzeniach ministrami właściwymi do spraw danego działu. Z drugiej strony sztywna struktura działów miała ukrócić „racjonalizatorskie” pomysły polityków w mnożeniu ministerialnych stołków. Tyle mówiła teoria. Niestety, praktyka odzwierciedlała stare nawyki.
Przede wszystkim nie powstał główny urząd administracji publicznej koordynujący całość zaplecza administracji (ale i dbający o strategiczne kierunki jej rozwoju), zaś jego zalążek w postaci Urzędu Służby Cywilnej PiS zlikwidował. W rezultacie konserwowana jest struktura branżowa, ponieważ to na dział przeznacza się pieniądze w budżecie i to zarówno na działania merytoryczne, jak i administracyjne. Obecnie są aż 34, częściowo lub w ogóle nieskorelowane z politykami wspólnotowymi Unii Europejskiej np. w zakresie społeczeństwa informacyjnego czy też w zakresie badań i rozwoju technologicznego.
Toteż doraźnie poprawiając ustawę o działach, dotarliśmy do „ściany” możliwych zmian. Tymczasem nie ma mowy o efektywnym zarządzaniu państwem należącym do UE, jeśli nie zastąpimy działów adekwatnymi obszarami polityk, a tzw. ministra właściwego – ministrem odpowiadającym za daną politykę. A przecież właśnie wspólne polityki, których jest 30 (w tym pochłaniająca ok. 60 proc. budżetu UE wspólna polityka rolna) muszą być głównym punktem odniesienia dla krajowej administracji.
W PRL mieliśmy ministerstwa Przemysłu Ciężkiego, Przemysłu Lekkiego, były też resorty od węgla kamiennego i maszyn. W rządzie PiS, by udobruchać LPR, powstało kadłubkowe Ministerstwo Gospodarki Morskiej, teraz znowu wklejane w kompetencje odrodzonego Ministerstwa Infrastruktury. Siłą rzeczy w gospodarce centralnie zarządzanej resort był nieodzownym elementem jej struktury: od zakładu pracy (to było wówczas jedynie słuszne określenie przedsiębiorstwa) poprzez branżowe zjednoczenie (peerelowski holding) aż do branżowego ministerstwa. Każdy minister był udzielnym księciem, panem na włościach, który składał hołd lenny jedynie towarzyszom z Komitetu Centralnego PZPR – tym, co odpowiadali za daną branżę.