Po rozmowach Władysława Bartoszewskiego z Berndtem Neumannem już 0 północy w „Deutschlandfunk” jako pierwszą, najważniejszą informację podano, że polski rząd przestał blokować widoczny znak i że nic już nie stoi na przeszkodzie, aby go zrealizować. Niemieckie media zachłysnęły się radością, nie szczędząc pochwał i komplementów Donaldowi Tuskowi. „Der Tagespiegel” mianował go nawet „Polakiem Merkel”. Tylko lewicowa, marksizująca gazeta „Junge Welt” nie była zadowolona z porozumienia, opatrując swoje doniesienie tytułem „Tusk kapituluje”.
Jest się z czego cieszyć. Sprzeciw Polaków był zadrą w sumieniu, mącił rosnące z roku na rok samozadowolenie naszych zachodnich sąsiadów. Aż do ostatnich wyborów w Polsce realizacja projektu upamiętnienia powojennych deportacji Niemców była wstrzymywana, gdyż SPD stawiała warunek włączenia do niego Polski. Teraz nasi niemieccy przyjaciele i sąsiedzi mają wolną rękę za niejasną obietnicę niewielkiego finansowego uczestniczenia w polskich przedsięwzięciach.
Rząd w Warszawie wprawdzie odmówił oficjalnego udziału w realizacji projektu, ale już mu się nie sprzeciwia. Co więcej, zapewnił, że będzie się mu przyglądać z życzliwą wyrozumiałością i nie wykluczył udziału w nim polskich historyków.
Władysław Bartoszewski traktuje zatem niepoważnie polską opinię publiczną twierdząc, że nic się nie zmieniło, skoro Polska do niczego się nie zobowiązała. Trudno powiedzieć, jakie są racjonalne powody tych ustępstw poza chęcią „poprawy atmosfery”. A może rząd otrzymał jakiś widoczny znak?
Znany niemiecki dziennikarz Stefan Dieterich ma rację, pisząc w „FAZ”, że tego typu projekty jak upamiętnienie w centrum Berlina „wypędzenia” potrzebują czasu, by się przebić do świadomości i zyskać akceptację. Zwraca też uwagę, że „niesłuszna jest… niecierpliwość, z jaką czasami żąda się od Polaków, aby również oni bez osłonek stawili czoło ciemnym stronom swojej historii” („FAZ” z 9 lutego 2008). Proces dojrzewania bywa powolny.