Współpraca z bezpieką jest tajemnicą skwapliwie skrywaną, zwłaszcza jeśli dotyczy osób z pierwszych stron gazet. Gdy prawda wychodzi na jaw, byli konfidenci najczęściej idą w zaparte, mnożąc argumenty mające świadczyć o ich niewinności. Najczęściej stosowana taktyka polega na próbach przekonania opinii publicznej o rzekomo samowolnym działaniu funkcjonariuszy SB.
Ci, których mało chwalebna przeszłość jest ujawniana, najczęściej bronią się w ten sam sposób: – Nie mogłem być tajnym współpracownikiem, bo nie podpisałem zobowiązania, nie wiedziałem, że byłem zarejestrowany, nie wiedziałem, że nadali mi pseudonim… Względnie twierdzą, owszem kontaktowałem się z funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa, ale nie mówiłem nic istotnego… Współpracowałem, bo mnie zmusili…
Zgodnie z procedurami SB podpisanie zobowiązania nie było warunkiem nawiązania współpracy. Tuż po wojnie istotnie starano się uzyskiwać pisemną deklarację współpracy, ale już u schyłku lat 40. podchodzono do tego bardziej elastycznie. Umożliwiano zatem funkcjonariuszom samodzielną decyzję, czy w danym przypadku można dążyć do uzyskania pisemnego zobowiązania, czy poprzestać na zgodzie ustnej.
Gdy uznawano, że próba wyegzekwowania dokumentu zniechęci lub wystraszy konfidenta, pozostawano zwykle przy deklaracji ustnej. Uznawano, że formalizacja współpracy następuje przez wykonywanie zlecanych zadań i przekazywanie informacji.
Mitem jest przekonanie, że konfidenci sporządzali donosy własnoręcznie. W latach 70. i 80. większość współpracowników przekazywała bezpiece informacje ustnie. W takim wypadku proponowano nagrywanie rozmowy. Jeśli donosiciel nie wyraził na to zgody, a zarazem nie było możliwości dokonania tajnego nagrania, funkcjonariusz spisywał treść donosu. Mógł on, jeśli współpracownik się na to godził, sporządzać tzw. notatkę-dyktat, tzn. notować uzyskiwane wiadomości w czasie spotkania. Mógł też spisywać je po spotkaniu.