Gierki dawnych konfidentów SB

Istotą współpracy z SB była gotowość świadczenia jej usług. Dziś jednak łatwiej powiedzieć: „nie wiedziałem”, „nie szkodziłem”, niż przyznać: „zdradziłem”, „donosiłem, bo dzięki temu łatwiej mi się żyło”… – pisze historyk Filip Musiał.

Aktualizacja: 09.04.2008 08:22 Publikacja: 09.04.2008 01:53

Dla SB nie było informacji nieważnych. Na zdjęciu operacyjnym SB pogrzeb Stanisława Pyjasa, maj 1977

Dla SB nie było informacji nieważnych. Na zdjęciu operacyjnym SB pogrzeb Stanisława Pyjasa, maj 1977 r.

Foto: IPN

Red

Współpraca z bezpieką jest tajemnicą skwapliwie skrywaną, zwłaszcza jeśli dotyczy osób z pierwszych stron gazet. Gdy prawda wychodzi na jaw, byli konfidenci najczęściej idą w zaparte, mnożąc argumenty mające świadczyć o ich niewinności. Najczęściej stosowana taktyka polega na próbach przekonania opinii publicznej o rzekomo samowolnym działaniu funkcjonariuszy SB.

Ci, których mało chwalebna przeszłość jest ujawniana, najczęściej bronią się w ten sam sposób: – Nie mogłem być tajnym współpracownikiem, bo nie podpisałem zobowiązania, nie wiedziałem, że byłem zarejestrowany, nie wiedziałem, że nadali mi pseudonim… Względnie twierdzą, owszem kontaktowałem się z funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa, ale nie mówiłem nic istotnego… Współpracowałem, bo mnie zmusili…

Zgodnie z procedurami SB podpisanie zobowiązania nie było warunkiem nawiązania współpracy. Tuż po wojnie istotnie starano się uzyskiwać pisemną deklarację współpracy, ale już u schyłku lat 40. podchodzono do tego bardziej elastycznie. Umożliwiano zatem funkcjonariuszom samodzielną decyzję, czy w danym przypadku można dążyć do uzyskania pisemnego zobowiązania, czy poprzestać na zgodzie ustnej.

Gdy uznawano, że próba wyegzekwowania dokumentu zniechęci lub wystraszy konfidenta, pozostawano zwykle przy deklaracji ustnej. Uznawano, że formalizacja współpracy następuje przez wykonywanie zlecanych zadań i przekazywanie informacji.

Mitem jest przekonanie, że konfidenci sporządzali donosy własnoręcznie. W latach 70. i 80. większość współpracowników przekazywała bezpiece informacje ustnie. W takim wypadku proponowano nagrywanie rozmowy. Jeśli donosiciel nie wyraził na to zgody, a zarazem nie było możliwości dokonania tajnego nagrania, funkcjonariusz spisywał treść donosu. Mógł on, jeśli współpracownik się na to godził, sporządzać tzw. notatkę-dyktat, tzn. notować uzyskiwane wiadomości w czasie spotkania. Mógł też spisywać je po spotkaniu.

W dokumentacji tajnych współpracowników często spotyka się informacje, że nie godzą się na własnoręczne pisanie donosów czy na nagrywanie spotkań ze strachu, że materiał może wydostać się poza resort. Wielu konfidentów żyło w przekonaniu, że jeśli nie sporządzą własnoręcznie donosu, nie będzie dowodów ich współpracy.

Pragmatyczni esbecy akceptowali te ograniczenia. Dobre samopoczucie konfidenta było dla nich bezcenne jako zapowiedź lojalnej współpracy.

Nader często używany jest też argument: „Nie byłem współpracownikiem, nawet nie wiedziałem, że mnie zarejestrowali”. Stwierdzenie takie bazuje jednak na naszej obecnej wiedzy.

W czasach PRL zasady ewidencji operacyjnej stosowane w SB nie były powszechnie znane. Żaden z konfidentów bezpieki, a więc – stosując pojęcia z lat 70. i 80. – tajny współpracownik, kontakt operacyjny, kontakt służbowy czy konsultant, nie wiedział, bo wiedzieć nie mógł, w jakich rejestrach umieszczają go funkcjonariusze SB.

Co więcej, można podejrzewać, że nawet dziś, gdy byli konfidenci twierdzą „nie wiedziałem, że mnie zarejestrowali”, nie wiedzą, co oznaczała rejestracja. Zatem nie mają świadomości, że dane o nich znalazły się w dzienniku rejestracyjnym, a do rozmaitych kartotek włączono kilkanaście kart dających bezpiece pełną wiedzę umożliwiającą skuteczne wykorzystanie danego osobowego źródła informacji. Tym samym nie mają świadomości, że rejestracja umożliwiała wykorzystanie ich przez jednostki SB z całej Polski. Innymi słowy, jeśli tajny współpracownik ps. X został umieszczony w ewidencji operacyjnej, znajdował się w rozmaitych katalogach pozwalających na jak najpełniejsze wykorzystanie sieci agenturalnej. To oznacza, że zadania – za pośrednictwem jego oficera operacyjnego – mogli mu przekazywać esbecy z całej Polski.

Nieznajomość procedur rejestracyjnych o niczym zatem nie świadczy. Argument ten jednak łatwo zastosować, pozwala on też byłemu konfidentowi na złożenie szczerej deklaracji. Bo w rzeczy samej nie wiedział, że go zarejestrowali. Wiedział natomiast, że przekazuje informacje, czyli, że współpracuje.

Sprawa pseudonimu agenturalnego była przez funkcjonariuszy bezpieki traktowana elastycznie. W pierwszych latach powojennych uznawano, że werbowany konfident obiera go sobie sam. Jednak już na początku lat 50. dopuszczano dwie możliwości: wybór pseudonimu przez werbowanego lub nadanie przez funkcjonariusza dokonującego werbunku. Takie reguły stosowano w kolejnych latach.

We wprowadzonej w 1960 r. „Instrukcji o pracy operacyjnej” powtórzono wcześniejsze zasady, dodano jednak, że „gdy sytuacja tego wymaga, można odstąpić od zapoznania z pseudonimem tajnego współpracownika, zwłaszcza gdy nie pisze on własnoręcznie doniesień”. Te reguły obowiązywały do rozwiązania SB w lipcu 1990 r.

Pseudonim był tylko narzędziem pozwalającym na zakonspirowanie danych personalnych współpracownika przed innymi funkcjonariuszami resortu. W skrajnych sytuacjach, gdyby materiały operacyjne SB wypłynęły na zewnątrz, miał także uniemożliwić rozszyfrowanie tożsamości konfidenta osobom postronnym.

Jeśli donosiciel przekazywał informacje ustnie, a notatki ze spotkań sporządzał funkcjonariusz, to konfident nie musiał znać swego pseudonimu. Skoro nie sporządzał własnoręcznie doniesień, nie musiał niczego podpisywać… Tym samym pseudonim znali ci konfidenci, którzy albo sami spisywali przekazywane bezpiece informacje, albo podpisywali pokwitowania za otrzymywane z SB pieniądze.

Osoby, których dowody współpracy się zachowały, najczęściej mówią: „Tak, byłem współpracownikiem, ale nie mówiłem nic istotnego, nikomu nie szkodziłem”. Wielokrotnie zwracano już uwagę , że donosiciel nie wiedział, jakie informacje są bezpiece potrzebne. Nie mógł zatem wiedzieć, czy komuś szkodzi, czy nie. Dla bezpieki ważne były nawet najbardziej błahe wiadomości.

SB pełniła różne funkcje. Obok represyjnej, równe – a być może nawet większe znaczenie miały: funkcja manipulacyjna (pozwalająca na sterowanie środowiskami opozycyjnymi) oraz informacyjna.

Ta ostatnia polegała na zbieraniu szczegółowych wiadomości o osobach i środowiskach uznanych za wrogie wobec komunistycznej dyktatury. Przekazywano je następnie instancjom partyjnym, które w ten sposób zdobywały wiedzę o sytuacji w PRL. Należy zatem uznać, że informacji nieważnych nie było. Każda wiadomość pozwalała na lepsze poznanie „przeciwnika”, cech charakteru ludzi z danego środowiska, zrozumienie mentalności danej osoby itp. Uzyskanie wielu, z pozoru błahych, danych pozwalało złożyć z takiej mozaiki całość przydatną bezpiece.

Czasem byli denuncjatorzy twierdzą: „kontaktowałem się z bezpieką, ale przekazywałem jedynie fałszywe informacje”. Taka teza brzmi szczególnie absurdalnie dla osób, które znają zasady prowadzenia pracy operacyjnej. W tym samym czasie na biurko esbeka spływały donosy jednej, dwu lub większej liczby konfidentów, a także stenogramy z podsłuchów pokojowych czy telefonicznych, fotokopie korespondencji, raporty z obserwacji. Jeśli więc coś się nie zgadzało – któreś ze źródeł kłamało – momentalnie wychodziło to na jaw. Formuła „dałem się złamać, ale prowadziłem z esbekami grę”, jest jedynie taktyką byłych konfidentów, która ma ich uchronić przed odpowiedzialnością za niegdysiejsze winy.

Konfidenci starają się też grać na emocjach odbiorców, twierdząc „współpracowałem, bo mnie zmusili”. Rzecz jasna zdarzało się, że w latach 70. i 80. pozyskiwano do współpracy za pomocą szantażu. Niemniej takie metody werbunkowe – będące na porządku dziennym w latach 40. i 50. – po odwilży zdarzały się już rzadziej.

Esbecy zdali sobie sprawę, że przemoc rodzi opór, a na szantażowanym człowieku nie można polegać. Dlatego wykorzystywano przede wszystkim możliwość kupienia lojalności za pieniądze, pracę, paszport. Dobrze opłacany TW, wdzięczny swemu oficerowi prowadzącemu za „troskę i gesty uznania”, lepiej wykonywał zadania, niż człowiek złamany i zastraszony.

Wszystkie te „nie wiedziałem” to najczęściej zasłona dymna, mnożenie wątpliwości, które mają wprowadzić odbiorcę w błąd, czy wzbudzić wątpliwości co do faktu współpracy, no bo skoro nie wiedział… Tymczasem istotą współpracy była gotowość świadczenia usług bezpiece. Prościej powiedzieć „nie wiedziałem”, „nie szkodziłem”, niż przyznać się „zdradziłem”, „donosiłem, bo dzięki temu łatwiej mi się żyło”…Znajomość resortowych procedur pozwala na krytyczną ocenę wypowiedzi byłych współpracowników bezpieki. Kłamstwa powtarzane w dyskusji na temat agentury SB pozwala obalić książka „Podręcznik bezpieki. Teoria pracy operacyjnej Służby Bezpieczeństwa w świetle wydawnictw resortowych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych PRL (1970 – 1989)”, wydana przez Instytut Pamięci Narodowej.

Autor jest politologiem i historykiem. Pracuje w krakowskim oddziale Instytutu Pamięci Narodowej. Jest sekretarzem redakcji „Zeszytów Historycznych WiN-u”, członkiem Ośrodka Myśli Politycznej

Filip Musiał, Podręcznik bezpieki, IPN, Kraków 2008

Współpraca z bezpieką jest tajemnicą skwapliwie skrywaną, zwłaszcza jeśli dotyczy osób z pierwszych stron gazet. Gdy prawda wychodzi na jaw, byli konfidenci najczęściej idą w zaparte, mnożąc argumenty mające świadczyć o ich niewinności. Najczęściej stosowana taktyka polega na próbach przekonania opinii publicznej o rzekomo samowolnym działaniu funkcjonariuszy SB.

Ci, których mało chwalebna przeszłość jest ujawniana, najczęściej bronią się w ten sam sposób: – Nie mogłem być tajnym współpracownikiem, bo nie podpisałem zobowiązania, nie wiedziałem, że byłem zarejestrowany, nie wiedziałem, że nadali mi pseudonim… Względnie twierdzą, owszem kontaktowałem się z funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa, ale nie mówiłem nic istotnego… Współpracowałem, bo mnie zmusili…

Pozostało 91% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?