Wyprawa prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Gruzji, jego ostre przemówienie i towarzyszące temu napięcia na linii prezydent – rząd wywołały zrozumiałe podziały w polskiej opinii publicznej. Zarówno strategia prezydenta – nazwania po imieniu agresji rosyjskiej, jak i strategia rządowa – ostrożniejsza i bardziej dyplomatyczna, mają za sobą racjonalne argumenty i poparcie znaczącej części opinii publicznej.
Jeden z wielu sondaży w tej kwestii pokazał np., że 35 procent pytanych określiło wizytę Lecha Kaczyńskiego w Gruzji jako „niepotrzebne drażnienie Rosji”, a 27 procent uznało ją za „ważne wsparcie dla Gruzji” („Dziennik”, 14 sierpnia). I nawet jeśli ten akurat sondaż przeszacował krytyków, a niedoszacował zwolenników postawy prezydenta, faktem jest, że ludzie różnią się w ocenie podejścia prezydenta i rządu.
Maciej Rybiński w „Rzeczpospolitej”
(18 sierpnia) oznajmił: „Każdy, kto moralne wsparcie dla Gruzji pustoszonej przez imperialne mocarstwo nazywa demolowaniem polskiej polityki zagranicznej, jest dla mnie rosyjskim agentem wpływu”. Redakcja uznała ową myśl za tak cenną, że wybiła ją na czołówkę artykułu. Zastanawiam się, jak może wyglądać replika ze strony kogoś, kto ma inne poglądy niż Rybiński na właściwą politykę Polski w obecnym konflikcie.
Czy na przykład tak: „Każdy, kto zwolenników ostrożnej polityki względem Rosji nazywa rosyjskimi agentami wpływu, jest dla mnie durniem”? I czy tak ma wyglądać polski dyskurs publiczny na temat polityki zagranicznej? Czy standardy Rybińskiego lub Bronisława Wildsteina („Rosyjska partia w Polsce”, 19 sierpnia), polegające na mianowaniu agentami osób o odmiennych od nich poglądach, mają wyznaczać poziom naszej debaty publicznej?