Zdecydowanie za mało dyskutujemy na temat Unii Europejskiej. Trudno za dyskusję uznać rytualne wezwania do zwiększenia unii w Unii. Nie wiąże się z tym żadna argumentacja poza zaklęciami, że przecież lepiej razem niż osobno i lepiej budować, niż niszczyć. Dyskusję z przeciwnikami obecnego kształtu Unii zastępuje poszukiwanie motywów ich nieprzyzwoitej postawy, gdyż uzasadnień ich ani przytaczać, ani tym bardziej polemizować z nimi przecież nie wypada.
W tym kontekście istotne jest podjąć dyskusję na temat argumentów, które Piotr Skwieciński ([link=http://www.rp.pl/artykul/316920.html]„Europarlament – cicha, rosnąca potęga”[/link]) przeciwstawił moim racjom.
[srodtytul]Unijny galimatias[/srodtytul]
Zacznijmy od faktów. Skwieciński poucza mnie, że prezentuję typową dla Polaków ignorancję w sprawach europejskich i nie wiem, że blisko trzy czwarte polskiego prawa kształtowane jest przez instytucje UE. Tak się składa, że nie tylko nigdy temu nie przeczyłem, ale wielokrotnie w swoich tekstach nad tym biadałem. Natomiast inne stwierdzenie Skwiecińskiego (za Dariuszem Rosatim), że połowa polskiego prawa stanowiona jest w Parlamencie Europejskim, jest nieporozumieniem.
Europarlament nie jest w stanie podjąć żadnej decyzji bez zgody Rady Europejskiej (oficjalnie Rady UE) złożonej z szefów rządów lub ich reprezentantów. Z tego też powodu nie sposób zgodzić się ze sformułowaniem o „decydującym wpływie”, jaki europarlament wywiera na prawodawstwo unijne w kilku „istotnych” obszarach politycznych. W następnych zdaniach autor pisze już zresztą o „realnym współdecydowaniu” brukselskiego parlamentu w tych dziedzinach.