Nowe opakowanie amerykańskiej polityki

W Warszawie zbyt wiele osób zbyt długo wyobrażało sobie, że dla Ameryki Polska będzie drugim Izraelem, a dzięki tarczy antyrakietowej stanie się „amerykańskim niezatapialnym lotniskowcem”. Przeżyły zawód, gdy Amerykanie nie odwzajemnili ich miłości – pisze publicysta

Publikacja: 29.09.2009 01:42

Nowe opakowanie amerykańskiej polityki

Foto: ROL

Red

Niebawem upłynie rok od wygranych przez Baracka Obamę wyborów prezydenckich. Jak dowodzą wyniki tegorocznych badań przeprowadzonych przez German Marshall Fund of the United States, od kiedy objął on urząd prezydenta USA, znacznie poprawił się w Europie wizerunek polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Warto więc zadać pytanie, na czym polega różnica między polityką zagraniczną obecnego prezydenta a tą uprawianą przez jego poprzednika.

W ubiegłych latach tylko kilkanaście procent Niemców i Francuzów aprobowało działania prezydenta USA na arenie międzynarodowej. Dzisiaj ta liczba sięga 90 proc. Jeżeli zmiany w ocenie polityki zagranicznej prezydenta Obamy miałyby odpowiadać rzeczywistym zmianom w tejże polityce, to musiałaby ona diametralnie różnić się od polityki prowadzonej przez ekipę Georga W. Busha.

[srodtytul]Co dalej z Guantanamo?[/srodtytul]

Symbolem zmiany było oświadczenie Obamy o zamknięciu więzienia w Guantanamo na Kubie. To tam bez standardowych procedur sądowych latami przetrzymywano osoby podejrzane o terroryzm. Była to ważna deklaracja i wielu Europejczyków przyjęło ją z entuzjazmem. Więzienie ludzi na terytorium podlegającym tylko i wyłącznie władzom USA, a jednocześnie niestosowanie wobec tych osób praw wynikających z konstytucji amerykańskiej (w przeciwieństwie do stacjonujących tam żołnierzy US Army) jest skandalem. Obama zapowiedział, że Guantanamo zostanie zamknięte do 2010 roku i miejmy nadzieję, że tak się stanie.

Jednak jak na razie w Guantanamo wciąż przebywa ponad 200 więźniów. W stosunku do części z nich – za przyzwoleniem prezydenta Obamy – zostały wszczęte postępowania przed tymi samymi specjalnymi trybunałami wojskowymi, których działalność jeszcze rok temu była przedmiotem ostrej krytyki senatora Obamy. Problemem nie jest zresztą jedynie Guantanamo. Zdaniem amerykańskich mediów i organizacji praw człowieka takie same praktyki, tylko na znacznie większą skalę, USA stosują w innych miejscach na świecie, m.in. w Bagram w Afganistanie.

[srodtytul]Śladami Busha[/srodtytul]

Do samego Afganistanu, idąc śladem Busha, Obama stopniowo wysyła coraz więcej żołnierzy. Jednocześnie zmniejsza ich liczbę w Iraku. To postępowanie jest zgodne z wyborczymi obietnicami Baracka Obamy, ale wynika też z aktualnych mniejszych potrzeb wojskowych nad Eufratem. To w Afganistanie toczy się dziś regularna wojna, a amerykańscy żołnierze wycofywani z Bagdadu nierzadko zamiast lądować w Nowym Jorku, Filadelfii czy Bostonie, trafiają bezpośrednio pod Hindukusz.

Zarządzając konfliktami zbrojnymi, prezydent Obama polega na ludziach Busha. Na dowódcę w Afganistanie mianował generała Stanleya McChrystala uchodzącego jeszcze do niedawna za jednego z najbliższych współpracowników wiceprezydenta Dicka Cheneya i oskarżanego przez amerykańską lewicę o tolerowanie „najbardziej okrutnych tortur” w podlegających mu ośrodkach wojskowych, takich jak Camp Nama w Iraku. Natomiast ministrem obrony USA jest Robert Gates, który pełnił tę funkcję w administracji Georga W. Busha.

W zasadzie tak samo jak za prezydentury Busha wygląda polityka wobec konfliktu palestyńsko-izraelskiego. Prezydent Obama powrócił do praktyki zajmowania się tą częścią świata poprzez specjalnych wysłanników i mianował na to stanowisko Georga Mitchella. Na początku prezydentury poprzedniego prezydenta tę funkcję pełnił generał Anthony Zinni, a pod jej koniec generał James Jones – obecny doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego i niedawny przedstawiciel Obamy na obchodach 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej. Zresztą polityka amerykańska wobec Izraela i Palestyny niewiele może się zmienić. Sytuacja może ulec poprawie jedynie wtedy, gdy na pokoju z Izraelem zacznie zależeć krajom arabskim. A one w większości odmawiają mu nawet prawa do istnienia. No i co na to mogą poradzić uzależnieni od arabskiej ropy Amerykanie?

Radykalnych zmian nie widać w polityce wobec Iranu i Korei Północnej. Pomimo ostrej retoryki byłego prezydenta, który zaliczył te państwa do „osi zła”, Amerykanie nie próbowali się z nimi uporać inaczej niż za pomocą międzynarodowej dyplomacji. Z tym skutkiem, że zarówno Irańczycy, jak i Koreańczycy z Północy dalej pracują nad swoimi programami nuklearnymi i ani myślą się z nimi rozstać. Notabene, sprawy Iranu prezydent Obama także powierzył „specjalnemu doradcy” – Dennisowi Rossowi, do niedawna często współpracującemu z neokonserwatystami.

Na Dalekim Wschodzie USA tradycyjnie utrzymują bliskie stosunki z Japonią i rozwijają współpracę z Indiami i z Chinami. Jednocześnie coraz większą uwagę poświęcają państwom afrykańskim. To właśnie z powodu długiej sierpniowej wizyty w Afryce sekretarz stanu Hillary Clinton nie mogła przybyć na Westerplatte. Ale zobaczymy, czy mający afrykańskie korzenie Obama zrobi dla tego kontynentu tyle (szczególnie pod względem walki z AIDS), ile jego poprzednik, o którym nawet Bob Geldof mówił, że „uczynił więcej dla Afryki niż którykolwiek amerykański prezydent”.

Mając kłopoty na Bliskim Wschodzie i w Afganistanie, Amerykanie szukają partnerów, którzy mogliby im udzielić realnej pomocy. Jednak w tych przedsięwzięciach coraz mniej mogą liczyć na sojuszników z Europy. Wielka Brytania pod przywództwem Gordona Browna jest słaba, a na naszym kontynencie, w tym w Polsce, rośnie sprzeciw wobec nowych misji wojskowych i zaangażowania w Afganistanie. Zresztą nie wszyscy europejscy partnerzy przyjechali tam, by prowadzić działania wojenne (np. Niemcy rozlokowali się w takich rejonach, by być od nich jak najdalej).

[srodtytul]Nie płaczmy nad tarczą[/srodtytul]

W tej sytuacji Waszyngton rozgląda się za nowymi pomocnikami. Istotna byłaby dla niego pomoc Moskwy i prezydent Obama, tak jak na początku swojego urzędowania prezydent Bush, stara się o jej przychylność. W obliczu niemożności kontrolowania poczynań Teheranu przez państwa zachodnie i narastających trudności w Afganistanie próba „resetowania” stosunków z Moskwą jest całkowicie zrozumiała. Współpraca z Rosją, która jest azjatyckim mocarstwem, posiada ogromne doświadczenie w układaniu się z państwami muzułmańskimi i wie, czym jest walka z islamskimi fundamentalistami, jest kluczowa dla zapewnienia „pax americana”.

Amerykanie chcą wygrać wojnę. Dlatego nie ma co lamentować, że Waszyngton mniej się nami interesuje. W przeciwieństwie do Busha, Obama nie „zagląda głęboko w oczy” prezydentowi Rosji i nie dostrzega w nich „wiarygodnej osobowości”. Nie ma też co straszyć, że padniemy ofiarą nowej polityki wobec Moskwy. W ostatnim dziesięcioleciu był tylko jeden region, który na tym ucierpiał. To Czeczenia. Stało się tak, gdy po zamachach 11 września Amerykanie z dnia na dzień stracili zrozumienie dla islamskich bojowników. Taki los nam nie grozi.

Nie ma również co płakać po tarczy antyrakietowej. Prace nad tym projektem trwają od czasów Reagana (wtedy nosił on skróconą nazwę SDI). Jest to projekt długotrwały, skomplikowany, a przede wszystkim potwornie drogi. Co najważniejsze, miał on chronić USA przed atakiem z Korei Północnej i z Iranu, a nie Polskę przed atakiem z Królewca. Jeżeli teraz, w obliczu głębokiego kryzysu gospodarczego, Amerykanie chcą go zmodyfikować (bo przecież nikt w Waszyngtonie nie mówi, by zlikwidować Agencję Obrony Antyrakietowej i funkcjonujące już instalacje antyrakietowe), to nie oznacza, że Polska przestała być dla Ameryki ważnym partnerem.

W relacjach z Ameryką zachowajmy trzeźwość i odpowiednie proporcje. Minister Radosław Sikorski słusznie zauważył, że dla USA nie jesteśmy sojusznikiem strategicznym, lecz sojusznikiem regionalnym. Pod tym względem od dawna nic się nie zmieniło. No, może poza tym, że w Waszyngtonie do grona tak postrzeganych państw ostatnio zaczyna doliczać się Wielką Brytanię. Niestety, w Warszawie zbyt wiele osób zbyt długo wyobrażało sobie, że dla Ameryki Polska będzie drugim Izraelem, a dzięki tarczy antyrakietowej staniemy się „amerykańskim niezatapialnym lotniskowcem”. Przeżyli zawód, gdy Amerykanie nie odwzajemnili ich miłości.

[srodtytul]Aby Europejczycy czuli się lepiej[/srodtytul]

Pomiędzy polityką zagraniczną Obamy a tą uprawianą przez jego poprzednika nie widać zbyt wielu różnic. Nawet przy formułowaniu amerykańskich interesów narodowych ekipa Obamy posługuje się podobną retoryką. „Nie zawahamy się bronić naszych przyjaciół, naszych interesów, a przed wszystkim naszego narodu w sposób zdecydowany, a gdy to będzie konieczne – za pomocą najpotężniejszych sił zbrojnych na świecie” – to nie cytat Donalda Rumsfelda sprzed wojny z Irakiem, ale słowa Hillary Clinton wypowiedziane podczas jej lipcowego przemówienia w Radzie Stosunków Międzynarodowych w Waszyngtonie.

Jednak o ile treść obecnej polityki zagranicznej USA jest mniej więcej ta sama, to zdecydowanie zmieniło się jej opakowanie. Panuje inny styl. Są świetne przemówienia i pojednawcze gesty wobec Europejczyków i muzułmanów. Są deklaracje w sprawie rozbrojenia i walki z globalnym ociepleniem, która dla bogatych społeczeństw zachodniej Europy stanowi priorytet. Poza tym sam prezydent i jego ekipa wydają się być bardziej przystępni. W porównaniu z byłym wiceprezydentem Cheneym wiceprezydent Biden jest wręcz jowialny. I chociaż ani Barack Obama, ani Hillary Clinton nie mówią w żadnym innym języku niż angielski (w przeciwieństwie do Georga W. Busha i Condoleezzy Rice), to przynajmniej robią, co mogą, by Europejczycy w ich towarzystwie czuli się lepiej.

Wszystko zatem wskazuje na to, że prezydent Obama powtarza manewr, jaki w Wielkiej Brytanii udał się premierowi Blairowi. Prowadzi konserwatywną politykę zagraniczną z „ludzką twarzą”. Brytyjczykowi ta sztuka wychodziła z powodzeniem przez prawie dziesięć lat. Zobaczymy, jak długo powiedzie się ona obecnemu amerykańskiemu prezydentowi.

[i]Autor jest politologiem, członkiem rady naukowej Instytutu Zachodniego w Poznaniu. W latach 2002 – 2005 był ekspertem American Enterprise Institute w Waszyngtonie. Obecnie pracuje w firmie Prokom, należącej do Ryszarda Krauzego[/i]

Niebawem upłynie rok od wygranych przez Baracka Obamę wyborów prezydenckich. Jak dowodzą wyniki tegorocznych badań przeprowadzonych przez German Marshall Fund of the United States, od kiedy objął on urząd prezydenta USA, znacznie poprawił się w Europie wizerunek polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Warto więc zadać pytanie, na czym polega różnica między polityką zagraniczną obecnego prezydenta a tą uprawianą przez jego poprzednika.

W ubiegłych latach tylko kilkanaście procent Niemców i Francuzów aprobowało działania prezydenta USA na arenie międzynarodowej. Dzisiaj ta liczba sięga 90 proc. Jeżeli zmiany w ocenie polityki zagranicznej prezydenta Obamy miałyby odpowiadać rzeczywistym zmianom w tejże polityce, to musiałaby ona diametralnie różnić się od polityki prowadzonej przez ekipę Georga W. Busha.

Pozostało 92% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?