Po wszystkim, co zdarzyło się w ostatnich tygodniach, rząd Donalda Tuska powinien upaść, a Polaków powinny czekać przyspieszone wybory do Sejmu. Ale w naszej polityce owo „powinno” nie zdarza się ani często, ani rychło, zatem i teraz to – wydawałoby się – logiczne następstwo zdarzeń wcale zdarzyć się nie musi. [wyimek]Gdy media rezygnują z kontrolowania rządzących w imię jakichś swoich kalkulacji, rządzący mogą czuć się bezkarnie. Mogą naginać prawo. Lekceważyć standardy demokratyczne[/wyimek]
Nie zmienia to jednak faktu, że Donald Tusk i kierowana przezeń formacja znalazły się w niezwykle trudnej sytuacji. Nieco lepiej od poważnie nadszarpniętej skandalem partii rządzącej ma się główna partia opozycyjna. Nareszcie ma namacalny, gotowy do pokazywania wszem i wobec dowód, że fachowość i standardy Platformy Obywatelskiej to w największym skrócie blef dla wyborców.
[srodtytul]Ten trzeci[/srodtytul]
Na miejscu PiS nie cieszyłabym się jednak zbyt entuzjastycznie. Słabość tej partii sprawia, że na kryzysie rządu Donalda Tuska znacznie więcej może zyskać lewica niż ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego. Zarówno Tusk, jak i Kaczyński muszą zatem odpowiedzieć sobie na pytanie, czy toczenie totalnej wojny PiS – PO jeszcze im służy, czy też zaczyna premiować tego trzeciego, który skorzysta tam, gdzie dwóch się bije.
Sygnałem alarmowym powinny być zaskakująco wysokie (co z tego, że nieuzasadnione aktywnością w polityce krajowej) notowania Włodzimierza Cimoszewicza w sondażach prezydenckich. Oczywiście takie sondaże robione na rok przed wyborami nie mają wiele wspólnego z przewidywaniem faktycznego wyniku, ale pokazują tendencje. Wystarczy więc, by lewica jakimś cudem dogadała się i wystawiła kandydata, który będzie wizerunkowo znośny dla wyborców, a polaryzacja sceny politycznej na dwie siły postsolidarnościowe odejdzie w zapomnienie.