Gdy w lipcu 1941 roku doszło do podpisania paktu między Polską a Związkiem Sowieckim (układ Sikorski-Majski) bolszewicy ogłosili amnestię dla Polaków. Nasi jeńcy i łagiernicy, którzy ledwie żywi wyszli z niewoli, szybko zorientowali się, że brakuje wielu spośród ich znajomych, o których wiedzieli, że również dostali się w sowieckie łapska. Jak zareagowali? Zaczęli natychmiast spisywać nazwiska tych kolegów.
Z gotowymi listami chodzili do władz sowieckich, pytając, co się stało z tymi ludźmi. Nikt nie czekał na to, aż Moskwa raczy opublikować listę swoich ofiar. I słusznie, bo pełne spisy Polaków zamordowanych na skutek decyzji politbiura z 5 marca 1940 roku Rosja przekazała Polsce dopiero w latach 90. A właściwie nie pełne, bo Warszawa nadal nie może się doprosić ujawnienia spisu cywilnych obywateli polskich zamordowanych przez NKWD na Białorusi.
Uważam, że historia ta jest żenująca. Tym razem nie mamy już bowiem do czynienia z wycieńczonymi więźniami, którzy dysponowali skromnymi możliwościami, ale z państwem. Państwem z całym jego aparatem, dużymi środkami finansowymi oraz instytucjami naukowymi z IPN na czele. I co robi to państwo? Siedzi z załamanymi rękami i skarży się, że „nie dają nam »listy białoruskiej«”.
[srodtytul]Zadanie do wykonania[/srodtytul]
Zamiast narzekać, III RP powinna zrobić to samo co ci więźniowie w 1941 roku. Samemu stworzyć „listę białoruską”. To przecież można zrobić. Istnieje wiele wspomnień, dokumentów, można się odwołać do pamięci rodzin osób, które przed majem 1940 roku zostały aresztowane przez bolszewików na terenach przyłączonych do sowieckiej Białorusi i zaginęły.