Jeśli potwierdzą się dwa kolejne sondaże Instytutu Homo Homini, zgodnie z którymi na partię Janusza Palikota gotowych jest głosować 4 procent wyborców, to będzie już oczywiste, że pomysł najbardziej medialnego przedstawiciela obozu władzy spalił na panewce. I to z dwóch co najmniej przyczyn.
[srodtytul]Po prostu klapa [/srodtytul]
Po pierwsze partie, którym sondaże nie dają pewności przekroczenia pięcioprocentowego progu wyborczego, z reguły tracą w ostatniej chwili część wyborców obawiających się „zmarnowania głosu" (wyjątkiem jest PSL, ale wynika to z niepowtarzalnej sytuacji partii najsilniejszej na prowincji, gdzie innych nie ma – ankieterzy często tam nie docierają, a wielu wyborców nie umie określić swych preferencji partyjnych, bo głosują po prostu na wójta).
Palikot zaś odwołuje się do wyborców politycznie aktywnych, szczególnie podatnych na ulubiony wyborczy argument PO, że trzeba zagłosować na największy z anty-PiS-ów, czyli na Platformę, bo tylko ona może zatrzymać Kaczyńskiego. Może i bardziej polubią oni wyrazistego Palikota niż starającego się dogodzić wszystkim Tuska, ale myśl, że tego jednego oddanego na Palikota głosu może Platformie w decydującym rachunku zabraknąć i wróci „kaczyzm", skutecznie wybije im w decydującej chwili te sympatie z głowy. Z tej przyczyny Palikot miałby poważny kłopot z wejściem do Sejmu, nawet gdyby startował ze znacznie wyższego poziomu.
Po drugie doświadczenie uczy, że pierwszy sondaż na temat nowo powstałej czy dopiero mającej powstać siły politycznej traktują Polacy jak swego rodzaju deklarację zainteresowania. „Tak" nie oznacza w nim wcale – „tak, zagłosuję na tę partię", ale „tak, nie wykluczam, że zagłosuję na tę partię, czekam, co zaproponuje". Pierwsze sondaże dawały partii tworzonej w czasach afery Rywina przez Marka Borowskiego ponad 20 proc. głosów, podobnie znacznie wyżej od ostatecznego wyniku zaczynała Partia Demokratyczna, pierwsze sondaże wieszczyły miażdżący sukces LiD i wydawały się gwarantować obecność w parlamencie Partii Kobiet.