Wydawało się, że polityczne morderstwo jest zdarzeniem, które większość ludzi zajmujących się polityką powinno zmusić do refleksji. Zwłaszcza jeśli działanie zabójcy powodowane jest nienawiścią do partii i jej lidera, obiektu stałej i bezprecedensowej nagonki ze strony najbardziej opiniotwórczych środowisk w kraju.
Co jednak myśleć o stanie rzeczy, w którym morderstwo staje się pretekstem do kontynuacji, a nawet wzmożenia kampanii nienawiści wymierzonej w ugrupowanie, które padło jej ofiarą? Co sądzić o rzeczywistości, w której intelektualiści, dziennikarze, politycy stosują łamańce umysłowe, aby odwrócić sens zdarzeń i uznać ofiary za sprawców?
Spora ich część nie czuje się zresztą w obowiązku podejmować takich wysiłków. Wystarczy powtórzyć wszystkie dotychczasowe zarzuty i pomówienia, dodając do nich: "a nie ostrzegaliśmy?". Brakuje tylko wskazania, że "ostrzegaliśmy" przed aktami terroru ze strony PiS, a okazało się, że właśnie to ugrupowanie padło jego ofiarą.
Jak się okazuje, w tej wojnie nawet najbardziej drastyczne i elementarne fakty nie mają znaczenia. Brakuje namysłu nad tym, że jeśli oskarża się bez końca (i uzasadnienia) o wszystko, co najgorsze, określoną formację, to nie powinno dziwić, gdy pojawi się ktoś, kto wyciągnie z tego wnioski i postanowi położyć kres zagrożeniu.
W wychwalanym przemówieniu premier Tusk apelował, aby morderstwo nie stało się przyczyną złych emocji. Ani on, ani komentatorzy z dominujących mediów nie zauważyli, że akt terroru już jest wynikiem skrajnego stężenia złych namiętności, a więc warto przyjrzeć się temu stanowi rzeczy, aby go rozładować. Tylko że namysł taki byłby niewygodny dla partii rządzącej i jej propagandowego zaplecza: dominujących mediów i środowisk intelektualnych. Nawołując do politycznego niewykorzystywania łódzkiej tragedii, Donald Tusk zastosował tę samą strategię co w wypadku katastrofy smoleńskiej. Nie wykorzystywać politycznie, czyli nie rozliczać z niczego rządzących. Atrakcyjny to program dla nich i wspierających ich środowisk.