Prezydent Bronisław Komorowski na początku uhonorował Wojciecha Jaruzelskiego godnością swojego doradcy, a następnie uraczył nas wypowiedzią dla PAP, w której tak głęboko uzasadnia tę decyzję, że uznać można ją za fundamentalne prezydenckie przesłanie. Tak w każdym razie potraktował go sam zainteresowany, eksponując jako najważniejszy dokument na swojej internetowej prezydenckiej stronie.
W wypowiedzi tej opiewającej własne zasługi tudzież pełnej wzruszeń swoją martyrologią ogłosił, że jego gest wobec Jaruzelskiego jest "zakończeniem wojny polsko-polskiej". Ten heroiczny akt, wyjaśnia nam prezydent, mógł być wyłącznie dziełem kogoś o tak bohaterskiej jak jego własna drodze życiowej, toteż tym mniej zasłużonym (czyli wszystkim innym) wara od jego oceny. Jeśli się na to poważają, oznacza to, że powodują nimi kompleksy.
[srodtytul]Erystyczna sztuczka [/srodtytul]
Już od zarania III RP mieliśmy do czynienia z autopromującymi się bohaterami narodowymi, którzy deklarowali: cierpiałem za was, a więc w waszym imieniu wybaczam; walczyłem za was w przeszłości, a więc zgodnie z własnym rozeznaniem urządzę wam przyszłość itd., a jednak czegoś tak kuriozalnego, zwłaszcza że w prezydenckim wydaniu, dotąd nie spotkaliśmy. Śmiem twierdzić, że jest to także ewenement w historii demokracji światowej.
Zostawmy na boku żenującą licytację na zasługi, która, przekształcając w towar wymienny, tym samym podaje je w wątpliwość. Przyjmijmy, że Komorowski jest naszym Józefem Piłsudskim, a jego martyrologia zawstydzić może nawet Waleriana Łukasińskiego. Czy oznaczać miałoby to, że ogrom jego dotychczasowych osiągnięć odbiera możliwość osądu jego politycznych propozycji? Jak by się to miało do demokracji?