2011 – Europejski Rok Niemiec

Nadchodzi katastrofa Unii Europejskiej. Niemcy mogą albo ponieść koszt ratowania integracji i narzucić swą wolę reszcie, albo spowodować, żeby to, co musi się zawalić, zawaliło się szybciej i z mniejszą szkodą dla nich – ostrzega publicysta „Rzeczpospolitej"

Aktualizacja: 28.12.2010 01:30 Publikacja: 27.12.2010 18:48

Rafał A. Ziemkiewicz

Rafał A. Ziemkiewicz

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Bardzo możliwe, że rok 2011 będzie uznany za przełomowy w dziejach Europy. Można się bowiem spodziewać, że szereg procesów zachodzących dotąd powoli i często dostrzeganych tylko przez bardzo pilnych obserwatorów, doczeka się w ciągu nadchodzących dwunastu miesięcy przesilenia. Bezpośrednią tego przyczyną będzie zapewne kryzys, którego od pewnego czasu spodziewają się niemal wszyscy specjaliści, spierając się już tylko o to, jaką formę on przybierze i jak wielkich spustoszeń narobi.

[srodtytul]Czy Niemcy odrzucą euro[/srodtytul]

Powszechne zaniepokojenie budzi zwłaszcza perspektywa wspólnej europejskiej waluty. Niemcy niedwuznacznie dali do zrozumienia, że nie zamierzają zwiększać swego udziału w stabilizowaniu piramidy długów, która obciąża strefę euro. W istocie oznacza to, że jeśli kolejne państwa nie będą w stanie poradzić sobie z długiem, przed bankructwem ocalić je będzie można, tylko psując wspólną walutę.

Na taką właśnie okoliczność zachowują Niemcy niewypowiedzianą sugestię, że poczują się wtedy zmuszeni do odrzucenia wspólnej waluty. Czy rzeczywiście niemieccy politycy są zdecydowani dokonać kroku tak brzemiennego w skutki?

Być może fakt, że publicznie nie wykluczają takiej możliwości, traktować należy jako blef. Najprawdopodobniej okaże się on skuteczny; a właściwie już się skuteczny okazał. Państwa unijne zgadzają się, pod grozą spodziewanego kryzysu, poddać swe zadłużenie dużo silniejszej niż dotąd kontroli. Należy się spodziewać coraz dalej idących w tym kierunku decyzji.

Paradoksalnie, choć postulat pogłębienia integracji formułowany był od lat, w chwili gdy rzeczywiście się ona pogłębia – nikt się z tego nie cieszy. Nie o taką, technokratyczną integrację bowiem chodziło. Można powiedzieć wręcz, że proces integracyjny wymyka się spod kontroli i ma coraz mniej wspólnego z pierwotnym projektem.

Jaskrawym przykładem tej rozbieżności, na który zwracałem już uwagę, jest faktyczne odrzucenie traktatu lizbońskiego. Instytucje, które miały stanowić zaczątek wspólnego przywództwa, są fasadą. Obsadzenie ich politykami z odległego szeregu było oczywiście prowizorką, swoistym odłożeniem decyzji na później – ale wiadomo, że prowizorki trwają najdłużej. Przy obecnych kłopotach z euro i długiem publicznym, przerzucanym z poziomu państw narodowych na poziom Wspólnoty, nikt nie ma głowy do realizowania zapisów wymyślonych w przewidywaniu zupełnie innego scenariusza.

[srodtytul]Reformy z zaskoczenia[/srodtytul]

O tym, że problemem Unii Europejskiej jest "deficyt demokracji", mówi się od bardzo dawna – niestety, nie zgłaszając żadnego pomysłu jego rozwiązania. Ale na słabość demokratycznej legitymacji dla wspólnych poczynań nakłada się drugi problem, być może jeszcze poważniejszy – jest nim brak przywództwa. Dopóki morze jest spokojne, łódź pozbawiona kapitana mogła beztrosko dryfować, ale obecnie, kiedy zbliża się sztorm, ktoś naprawdę powinien przejąć inicjatywę. Tylko że nie widać chętnych.

Problem polega na tym, że decyzje, które wydają się oczywiste, muszą być decyzjami bardzo niepopularnymi. Europa przez kilkadziesiąt lat żyła ponad stan, i nie tylko nie chce sobie tego uświadomić, ale wręcz chce być nadal dumna ze swego "socjalnego bezpieczeństwa", które przeciwstawiała "wilczemu kapitalizmowi" panoszącemu się rzekomo za oceanem. Europejskie elity nie są w stanie wyjaśnić społeczeństwom konieczności odejścia od tego, co jeszcze niedawno zachwalały.

W wielkiej części zresztą same nie przyjmują do wiadomości faktów. Przez kilkadziesiąt lat spokoju fundamenty europejskiej demokracji mocno nadgniły; szczególnemu przyśpieszeniu uległ ten rozkład po zakończeniu "zimnej wojny", w atmosferze ogólnego optymizmu i przekonania, że wszystkie problemy rozwiążą się same z siebie.

Europa nie ma dziś żadnej misji, nie wyznaje żadnych wartości poza świętym spokojem. Nie sposób wyobrazić sobie ani idei, która pozwoliłaby zmobilizować społeczeństwa bogatych krajów i skłonić do wyrzeczeń w imię odłożonych w czasie korzyści, ani przywódcy zdolnego z taką ideą wystąpić, ani kręgów intelektualnych zdolnych ją wypracować.

Nie tylko na poziomie Wspólnoty – o tym w ogóle nie ma co marzyć – ale także na poziomie poszczególnych państw. W każdym z nich panuje niewypowiedziane przekonanie, że każdy, kto próbuje poważnych reform, skazany jest na klęskę, że połączenie demokracji z powszechnym oczekiwaniem dobrobytu tu i teraz, bez względu na przyszłe skutki, uniemożliwia jakiekolwiek poważne postawienie przed społeczeństwem zadań.

Trudno powiedzieć, na ile to przekonanie jest słuszne, bo od dawna nikt nie miał go śmiałości zweryfikować. Nawet nowy przywódca Wielkiej Brytanii, który wydaje się tu jedynym wyjątkiem, wprowadza reformy raczej z zaskoczenia, wykorzystując czas powyborczego karnawału, niż organizuje wokół nich społeczeństwo – Europa przygląda mu się z zaciekawieniem, ale też, jak się wydaje, z fatalistycznym przekonaniem, że zaraz ta cierpliwość się skończy i konserwatyści zostaną przez wyborców skoszeni.

[srodtytul]Nieuchronna erozja[/srodtytul]

Tak naprawdę jedyną ideą, jaka przychodzi w tej sytuacji do głowy, jest ta właśnie, której europejski establishment boi się panicznie – jest to idea narodów pracujących na lepszą przyszłość swojego potomstwa. Pytanie otwarte zresztą, czy jest ona możliwa w społeczeństwach, które potomstwa raczej nie mają, i które dopiero niedawno z przerażeniem uświadomiły sobie, że imigranci, którzy mieli je zastąpić i zapewnić im dostatnią starość, stają się ich wrogami.

Wrogami coraz bardziej licznymi, coraz bardziej pewnymi swego, coraz mniej chętnymi do utrzymywania pierwotnych gospodarzy państw, w których osiedli i które uznali za swoje. Strach, z jakim Brytyjczycy wycofują z marketów pocztówki z bożonarodzeniową symboliką, jest czymś więcej niż groteskowym przejawem "politycznej poprawności".

Gdy nie ma kto porwać tłumów i skłonić ich do koniecznych reform, pozostaje przymus. Ale i tego środka Europa nie ma co próbować. Trudno zresztą powiedzieć, kto miałby zmusić obywateli do akceptacji wyrzeczeń – rządy, które same nie są do nich przekonane, ale ze strachu przed bankructwem muszą spełniać polecenia anonimowych technokratów? Akceptują cięcia i utratę kompetencji, bo chcą utrzymać się u władzy, ale też z tego samego powodu nie chcą się narażać swoim obywatelom.

Polityka europejska stała się wielkim lawirowaniem pomiędzy naciskami fachowców, wspieranych autorytetem projektu Wspólnoty, a oczekiwaniami wyborców coraz mniej mających dla tego projektu zrozumienia. W konieczności owego lawirowania utwierdza europejskich polityków przekonanie, że dla obecnego establishmentu nie ma żadnej alternatywy.

Jak w tej sytuacji będą się zachowywać europejscy przywódcy? Tak samo jak dotąd, będą próbowali zarazem podporządkować się nakazom i jakoś je obejść. Będą szukać dziur i szczelin w systemie wspólnotowych decyzji, pozwalających nadal się zadłużać bez ponoszenia przewidzianych traktatami konsekwencji. Odwrotną stroną technokratycznego pogłębienia integracji jest więc jej nieuchronna erozja. Należy się spodziewać, że żadne rygory nie zostaną na dłuższą metę utrzymane, że stan faktyczny będzie ukrywany, aż pole manewru skurczy się do zera.

[srodtytul]Kto narzuci porządek[/srodtytul]

Czy należy się spodziewać katastrofy? Tak, bo nie ma żadnej siły, która mogłaby jej zapobiec. Czy już w tym roku – to pytanie, na które nie potrafię odpowiedzieć, ale wiele na to wskazuje. Niemcy, którzy mają najwięcej do stracenia, uświadomili sobie, że mają dwie możliwości – albo ponieść koszt ratowania integracji i narzucić w tym celu swą wolę reszcie, albo spowodować, żeby to, co musi się zawalić, zawaliło się szybciej i z mniejszą szkodą dla nich. Najbardziej prawdopodobne jest jakieś połączenie obu strategii.

Unia w kształcie pomyślanym przed laty stała się niemożliwa, ale też integracja zaszła już zbyt daleko, państwa europejskie zanadto się zrosły, aby mogła po prostu się rozpaść. Ktoś musi zacząć narzucać na tej dryfującej bezładnie łodzi swoje porządki. Problem w tym, że jedynym, kto ma na to dość siły, są Niemcy, a po dwóch wojnach jakikolwiek ich dyktat musi obudzić jak najgorsze emocje.

Oto dylemat, którego rozwiązywania będziemy świadkiem w nadchodzącym roku.

Bardzo możliwe, że rok 2011 będzie uznany za przełomowy w dziejach Europy. Można się bowiem spodziewać, że szereg procesów zachodzących dotąd powoli i często dostrzeganych tylko przez bardzo pilnych obserwatorów, doczeka się w ciągu nadchodzących dwunastu miesięcy przesilenia. Bezpośrednią tego przyczyną będzie zapewne kryzys, którego od pewnego czasu spodziewają się niemal wszyscy specjaliści, spierając się już tylko o to, jaką formę on przybierze i jak wielkich spustoszeń narobi.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?