Dobrych kilka miesięcy temu przedstawiciele rosyjskiego obozu władzy w ramach lansowanej przez siebie kampanii modernizacyjnej zaczęli nagle potępiać „zbrodniczy reżim stalinowski”. Nasiliło się to szczególnie przy okazji kwietniowej podróży premiera Donalda Tuska do Katynia, gdy nawet Władimir Putin pozwolił sobie na kilka krytycznych słów pod adresem sowieckiego dyktatora. Apogeum tego zjawiska obserwujemy obecnie. Duma potępiła Katyń jako „zbrodnię stalinowską”, a rosyjskie media i politycy odmieniają słowo „stalinizm” przez wszystkie przypadki. Moskiewskie gazety piszą wręcz o całej prezydenckiej kampanii „destalinizacji” Rosji, która ma polegać na uświadomieniu obywatelom, że „reżim Stalina” był reżimem zbrodniczym.
Wszystko to silnie rezonuje w Polsce. Nasi najważniejsi urzędnicy, politycy, historycy, artyści i dziennikarze reprezentujący wszelkie możliwe opcje ideowe z zachwytem mówią i piszą o owej „destalinizacji”. Zerwanie ze spuścizną i nostalgią za „reżimem stalinowskim” ma być bowiem jedyną receptą nie tylko na odwilż na linii Warszawa – Moskwa, ale również na demokratyzację i głęboką przemianę Rosji.
Warto jednak nieco ochłonąć i zadać podstawowe pytanie: jak można zerwać z czymś, co nigdy nie istniało? Ów mityczny „stalinizm” jest bowiem wymysłem sowieckiej propagandy. Wszystko zaczęło się w 1956 roku, gdy jeden z największych sowieckich zbrodniarzy lat 30. i 40. Nikita Chruszczow – któremu udało się wtedy przechwycić władzę w Sowietach – wystąpił na zjeździe partii ze słynnym referatem „O kulcie jednostki i jego następstwach”.
[srodtytul]Miedwiediew śladami Chruszczowa [/srodtytul]
Pomysł był prosty – zrzucić wszystko na Stalina. Przeciwstawić dobry komunizm złemu stalinizmowi. Zgodnie z tą wykładnią Związek Sowiecki był rajem na ziemi. Aż tu nagle, jak diabeł z pudełka, wyskoczył okropny watażka o bonapartystowskich zapędach. A tak właściwie to Stalin nawet nie był prawdziwym komunistą, tylko zwykłym wojskowym dyktatorem (nosił w końcu mundur!), który wypaczył piękną ideę Lenina.