Rząd Donalda Tuska jest jak socjalizm w słynnym powiedzonku Stefana Kisielewskiego: bohatersko pokonuje trudności nieznane pod żadnymi innymi rządami oprócz jego własnych. Ileż jest znoju i starań w tym dążeniu premiera Tuska do heroicznego przełamywania oporu państwowej materii. Ten trud, czasem syzyfowy, miałem okazję poczuć niemal na własnej skórze, czytając w „Gazecie Wyborczej" (z 12 – 13 marca) podsumowanie rządów dokonane przez samego Donalda Tuska. Momentami sprawiało to wrażenie jakiejś nowej wersji głośnej kiedyś powieści Jacka Londona „Martin Eden", gdzie dzielnemu bohaterowi wiatr wiał w oczy i często miał pod górkę.
Tusk mizantrop
Donald Tusk walczy nie tylko z banalnym oporem materii. On zmaga się także z „losem" i „fatum". „Przemknęło mi przez głowę, że nad naszym narodem ciąży chyba jakieś fatum. Ledwie pojawia się szansa na normalność, a los, zamiast postawić przed nami zwykłe, codzienne problemy, jakimi inne narody żyją przez całe stulecia, tradycyjnie przygotował nam straszliwą nawałnicę. Łatwo sobie wyobrazić, co by się stało z pozycją i niezależnością naszego kraju, gdybyśmy tej nawałnicy ulegli" – napisał dramatycznie Donald Tusk o Polsce w czasach światowego kryzysu finansowego. Pewien znajomy przedwojenny nauczyciel, gdy słyszał, jak to los o czymś decyduje, np. „rzucając" kogoś do Nowego Jorku, sarkastycznie stwierdzał: „Jaki tam los. Statek przetransportował go do Ameryki i tyle. Transatlantyki nie są napędzane przez los, tylko silnikami".
Donald Tusk woli zmagać się z losem, bo sądzi, że to nadaje jego postaci dramatycznego wymiaru. Jeśli nawet, to niekoniecznie poważnego. Jego wyznania wobec czytelników „Gazety Wyborczej" jako żywo przywodzą mi na myśl dylematy Alcesta, głównego bohatera komedii Moliera „Mizantrop".
Alcestowi wszystko się nie podoba z wyjątkiem samego siebie. Wszystkich podejrzewa o podstęp, fałsz i zdradę, podczas gdy problem tkwi w nim samym, a nawet wiele problemów, czyli pycha, upór i egoizm. Niby nie lubi świata salonów, ale w nim tkwi. Niby nie cierpi takich osób jak kokietka Celimena, lwica salonowa, ale żyć bez niej nie może. Niby nie toleruje kłamstwa, ale bez większego problemu sam się oszukuje, byleby mieć złudzenie, że jest kochany. Ostatecznie czuje się przez wszystkich zdradzony i malowniczo cierpi.
Zastanawiam się – mając w pamięci głęboką mądrość zawartą w powiedzonku Kisiela o socjalizmie – po co Donald Tusk cierpi tak jak Alcest w „Mizantropie". Przecież większość problemów stworzył sobie sam, a sytuacja nie byłaby zgoła dramatyczna, gdyby zwyczajnie potrafił rządzić. A przynajmniej gdyby wiedział, co się powinno robić, będąc premierem.