Rafał Ziemkiewicz o transferze Bartosza Arłukowicza

Ministerialne stanowisko, którym obdarzono Bartosza Arłukowicza, nie służy niczemu innemu, niż skorumpowaniu tego, dla kogo zostało ad hoc utworzone – ocenia publicysta "Rzeczpospolitej"

Publikacja: 11.05.2011 19:25

Rafał A. Ziemkiewicz

Rafał A. Ziemkiewicz

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Kilka lat temu wylansowano określenie "korupcja polityczna". Dziś należałoby je zdefiniować w duchu popularnej niegdyś powieści Sienkiewicza: korupcja polityczna być wtedy, gdy Kalemu ktoś podkupywać posłów, oferując im wysokie stanowiska. Natomiast gdy Kali podkupywać popularnych działaczy innym, to nie być.

Szkoda, swoją drogą, że tym razem żaden dziennikarz nie został dopuszczony do nagrania szczegółów negocjacji prowadzonych przez rządzącą partię z Bartoszem Arłukowiczem. Inna sprawa, że w obecnej sytuacji politycznej takich "taśm prawdy" żadna telewizja wyemitować by się nie odważyła. Choć nietrudno się domyślić, co byśmy na nich usłyszeli.

Czekając na serię przejęć

Trudno przecież brać poważnie argument Arłukowicza, jakoby w SLD "zmuszany był do głosowania ramię w ramię z prezesem Kaczyńskim"; zanadto wpasowuję się to w łatwą do rozszyfrowania strategię propagandową. Odwołanie się do wspólnej walki z "wielkim szatanem", bo tak jest przecież w elektoracie PO i SLD postrzegany lider PiS, nie od dzisiaj pozwala politykom zbliżonym do władzy usprawiedliwić wszystko.

Zapewne pozwoli i Arłukowiczowi wykręcić się w oczach wyborców ze sprzeczności między tym, co do wczoraj mówił o partii rządzącej, a tym, co potem zrobił. Niestety, pozwoli też łatwo przykryć fakt, iż ministerialne stanowisko, którym obdarzono nowy nabytek Platformy, nie ma żadnego praktycznego znaczenia i nie służy niczemu innemu niż właśnie skorumpowaniu tego, dla kogo zostało ad hoc utworzone.

Mamy do czynienia z podobnym marnowaniem pieniędzy i psuciem państwa, jak swego czasu dostawienie do Rady Ministrów stołka "ministra od korupcji" dla Julii Pitery, podobnie wyłuskanej z szeregów konkurencji. I każdy, kto jako tako śledził te sprawy, może się spokojnie zakładać o każde pieniądze, że walka ministra Arłukowicza ze społecznym wykluczeniem przyniesie podobne rezultaty jak "prawdziwa walka z korupcją" w wykonaniu minister Pitery.

Odłóżmy jednak na bok pytanie, czy wyborcy, do których odwołuje się PO, są w stanie tak bezwstydny cynizm rozgrzeszyć i zaakceptować. Większość socjologów twierdzi, że przy tym stopniu emocjonalnego uwarunkowania do walki z PiS zrobią to bez większych oporów. Zresztą, składając ofertę, PO pewnie oparła się na jakichś badaniach.

Choć transfer Arłukowicza wydaje się swego rodzaju próbą – teraz stratedzy PO uważnie wczytują się w sondaże. Jeśli reakcje będą zachęcające, możemy się spodziewać całej serii podobnych "przejęć". W polu zainteresowania są Cimoszewicz i Borowski z jednej, a PJN z drugiej strony, uporczywie powracają też pogłoski o możliwym otwarciu na Giertycha i jego wszechpolaków, a i PSL nie powinien się czuć bezpieczny przed sięgnięciem przez koalicjanta po rozpoznawalnych w elektoracie wiejskim polityków o podobnym statusie "chwilowo wyautowanych", jak wspomniani wyżej byli liderzy lewicy.

Chore prawo

Nic nowego. Powtórka z poprzednich wyborów i ówczesnego przejmowania Borusewicza, Sikorskiego, wspomnianej już Pitery czy Mężydły. Jest to kolejne pole, na którym – podobnie jak w dziedzinie inwigilowania obywateli czy populistycznego budowania popularności "twardego szeryfa" poprzez atakowanie nielubianych grup – to, o co Kaczyńskiego oskarżano w tonie histerycznym, Tusk z powodzeniem i aprobatą robi.

W tym wypadku zresztą oskarżenia wobec Kaczyńskiego nie były bezpodstawne. Prezes PiS, jak dowodzą fakty, istotnie próbował zbudować parlamentarną większość przez wyciągnięcie potrzebnych mu posłów z PO, LPR i Samoobrony. Wtedy było to zbrodnią, dziś okazuje się normą.

Ta norma wynika z chorego prawa. Z coraz wyraźniej szwankującej ustawy o partiach politycznych i ordynacji wyborczej. A także, oczywiście, z demoralizacji, nieuniknionej w warunkach budowania władzy z góry rozgrzeszonej z wszelkiej niemoralności, nieudolności i nadużyć, bo do rangi najwyższego dobra podniesione zostało niedopuszczenie do wpływu na państwo opozycji.

Ustawy składające całą władzę nad partiami i ich pieniędzmi w ręce prezesów zredukowały wszystkich – poza nimi i ich przybocznymi – polityków do roli, jak to mawiają sejmowi dziennikarze, "semaforów". A demoralizacja sprawia, że, jak ujmował to współczesny krytyk rozkładającej się Rzeczypospolitej Obojga Narodów, "gdy za złe uczynki nie karzą, grzeszyłby, kto by dobrze czynił".

Co ważne, a niedostrzeżone: to właśnie lider opozycji Jarosław Kaczyński może się czuć głównym beneficjentem strategii PO, ujawnionej transferem Arłukowicza. W istocie Tusk dokonał z opóźnieniem tego samego wyboru, który stał za zaskakującą decyzją Kaczyńskiego, by tuż po wyborach prezydenckich zdezawuować własny sukces, przejść na pozycje radykalne i wypchnąć z partii niepewnych.

Bezpieczni liderzy

Obaj politycy obstawiają to samo: powrót do późnego PRL, gdzie z jednej strony istnieje bezideowa partia władzy, która "musi" rządzić jako gwarant ustroju i sojuszy, i "stronnictwa sojusznicze" jedynie dopuszczone do współudziału w kontrolowaniu praktycznie wszystkiego, ale nieaspirujące do przejęcia władzy – oraz opozycja antysystemowa, kwestionująca cały ład i odrzucana jako zagrożenie dla stabilności państwa.

W takim układzie lider obozu władzy nie może być zmieniony, bo jakiekolwiek zmiany groziłyby załamaniem systemu; ale i lider opozycji jest zabezpieczony przed konkurencją, bo jest symbolem i występowanie przeciwko niemu jest formą kolaboracji z systemem. Budowanie jakiejkolwiek alternatywy dla Kaczyńskiego po stronie elektoratu PiS jest dziś równie nie do pomyślenia jak wykreowanie przywódcy konkurencyjnego wobec Wałęsy w latach 80.

Oczywiście, Tusk i Kaczyński obstawiają dwa odmienne warianty rozwoju tej sytuacji. Pierwszy zakłada, że, mówiąc najkrócej, mimo wszystko kraj się nie zawali, więc on pozostanie u władzy jako mniejsze zło. Drugi, że wręcz przeciwnie, a wtedy rozwścieczone społeczeństwo nie będzie miało innej alternatywy niż on. Co więcej, nie będzie też potrzeby "zgniłych kompromisów", koalicji czy koabitacji, przejmie się całą władzę, jak na Węgrzech.

Nie wiem, jak przyszli historycy postawią cezurę pomiędzy próbą funkcjonowania w systemie analogicznym do powojennych Włoch, gdzie porozumienie kilku "cywilizowanych" sił trwale zamykało drogę do władzy dysponującym twardym, blisko 30-procentowym elektoratem komunistom, ale jednak pozostawiało wyborcom pewien demokratyczny wybór w ramach owej "koncesjonowanej" przez zachodnich sojuszników części sceny politycznej – a powrotem, de facto, do opisanej wyżej sytuacji schyłkowej PRL.

Erozja demokracji

Jeśli wszystko pójdzie dalej zgodnie z prawdopodobnym planem Tuska, taką cezurą może się stać właśnie nominacja Arłukowicza. Jeśli bowiem ten sposób budowania dominacji PO na nie-PiS-owskiej części sceny politycznej się sprawdzi, stanie się niemożliwe dokonanie jakiejkolwiek zmiany w sposób pokojowy. A to właśnie było jedną z zasadniczych cech PRL: wymiana pierwszego sekretarza wymagała wstrząsu i kryzysu, a wymiana partii rządzącej – upadku całego systemu.

Jeśli zarówno sam Arłukowicz, jak i partia, która go kupiła ministerialnym stanowiskiem, zostaną przez wyborców za tę operację nagrodzeni (a to się wydaje prawdopodobne), to akt wyborczy ulegnie deprecjacji. Nie krzyżyk na wyborczej kartce będzie decydował, ale pałacowe intrygi i ukryte negocjacje. Jak w nieodległej Rosji, gdzie władza nigdy się nie zmieniła wskutek wyborów, tylko pomiędzy nimi.

Może przesadą byłoby już bić podzwonne dla polskiej demokracji, ale bez wątpienia mijamy kolejną granicę w postępującej degradacji. Zjawisko posłów-wędrowników sprzedających uzyskany od wyborców mandat za osobiste korzyści nie jest nowe, ale jeśli się nasili, oznacza nieuchronną erozję demokracji. To tak, jakby w szachach ta czy inna figura mogła się nagle obrócić przeciwko dotychczasowym towarzyszom; gracz, czyli wyborca, zostaje w ten sposób pozbawiony kontroli nad sytuacją. Ciekawe, czy wszyscy uczestnicy gry, której reguły zmieniają się na naszych oczach, przemyśleli dalekosiężne konsekwencje podjętych wyborów.

Kilka lat temu wylansowano określenie "korupcja polityczna". Dziś należałoby je zdefiniować w duchu popularnej niegdyś powieści Sienkiewicza: korupcja polityczna być wtedy, gdy Kalemu ktoś podkupywać posłów, oferując im wysokie stanowiska. Natomiast gdy Kali podkupywać popularnych działaczy innym, to nie być.

Szkoda, swoją drogą, że tym razem żaden dziennikarz nie został dopuszczony do nagrania szczegółów negocjacji prowadzonych przez rządzącą partię z Bartoszem Arłukowiczem. Inna sprawa, że w obecnej sytuacji politycznej takich "taśm prawdy" żadna telewizja wyemitować by się nie odważyła. Choć nietrudno się domyślić, co byśmy na nich usłyszeli.

Pozostało 92% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?