Z Europejskim Kongresem Kultury zetknąłem się bliżej ponad miesiąc temu, zauważając w "Plusie Minusie" ciekawy esej młodego socjologa Michała Łuczewskiego "Śmierć jako dzieło sztuki". W adnotacji można było przeczytać, że został on zamówiony, a potem odrzucony przez Europejski Kongres Kultury.
Łuczewski pisze, że wbrew obiegowym opiniom sztuka nie jest "niewinną ofiarą rynku i polityki". Wskazuje na jej pierwotny charakter, z którym wiąże się jej amoralny, wyrastający z archaicznych postaw, niebezpieczny potencjał. Historia kultury jest także opowieścią o cywilizowaniu człowieka, a więc i nieodłącznej jego aktywności, jaką jest sztuka. Wiek XX to zanegowanie w Europie kultury chrześcijańskiej i próba powrotu do pierwotnej, demonicznej dzikości sztuki.
Zamawiająca redaktor naczelna kongresu oraz członkowie jej zespołu, a także doproszeni eksperci uznali wymowę tekstu Łuczewskiego za "dogmatyczną" i propagującą "ideologię" chrześcijańską i z tego powodu, jak zakomunikowała mu to naczelna, nie przyjęli go, gdyż przesłanie kongresu winno być "uniwersalne". Trzeba przyznać, że pomimo wszelkich doświadczeń stężenie lewicowej hipokryzji oszołamia.
Nadmierny pluralizm
Nie miejsce tu, aby analizować podniesioną przez organizatorów kongresu kwestię "chrześcijańskiej" ideologii, która – w przeciwieństwie do prezentowanego przez nich jej lewicowego wcielenia – po prostu nie istnieje. Chrześcijaństwo to religia, jest głównym źródłem kultury europejskiej i wyrastały z niej rozmaite prądy myślowe i polityczne. Pisanie o chrześcijańskiej (jakiej?) ideologii jest świadectwem albo umysłowego prostactwa, albo właśnie ideologicznego zaczadzenia.
W tym konkretnym wypadku wydawałoby się, że zamówienie świadomie złożone zostało "prawicowemu" teoretykowi, redaktorowi pisma "44", a więc osobie o określonych poglądach, które stanowiłyby odmienny element na tle jednolicie lewicowego kongresu. Okazuje się jednak, że byłby to nadmierny pluralizm.