Platforma jako hegemon

Platforma ma wszelkie możliwości, by zdominować polską scenę polityczną. Nie musi się przejmować ani innymi partiami, ani wizją kolejnych wyborów, przynajmniej na razie – pisze prawnik i publicysta

Publikacja: 13.10.2011 19:39

Wojciech Sadurski

Wojciech Sadurski

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Red

Najważniejszym – być może jedynym ważnym – skutkiem wyborów 2011 jest stworzenie Platformie Obywatelskiej instytucjonalnych szans odgrywania roli partii hegemonistycznej – czyli takiej, która nie musi się liczyć z żadnymi politycznymi ograniczeniami przy realizacji swych zamierzeń. Nie jest to w tej chwili szczególnie niebezpieczne, bo PO, w każdym razie pod przywództwem Donalda Tuska, jest partią spokojną, racjonalną i przewidywalną, nawet jeśli niezbyt wizjonerską albo porywającą. Ale z punktu widzenia ogólnych wymogów demokracji jest to powód do pewnego zaniepokojenia.

Teoria polityczna zna pojęcie tzw. punktów wetujących (veto points), czyli elementów systemu, które hamują lub zmieniają proces decyzji politycznej między pierwszymi planami a finalną realizacją. Nie chodzi tu o weto w sensie prawnym, konstytucyjnym, ale o przeszkody i hamulce polityczne. Powszechnie uważa się, że istnienie takich "punktów wetujących" jest zdrowe dla demokracji.

Obecnie, przy wzmocnieniu obecności PO w Sejmie, przy wzmocnieniu kontroli nad Senatem, przy przyjaznym (choć czasem wybijającym się na odrębną tożsamość) prezydencie i – przede wszystkim – przy totalnie niekoherentnej lub irrelewantnej opozycji, Platforma może wszystko. W tej sytuacji ciężar debaty politycznej w kraju przesuwa się z polemiki międzypartyjnej na konkurencję frakcji wewnątrz partii hegemonistycznej. Czy to dobrze? Raczej nie – ale w ostatecznym rachunku zależy to od samej partii.

Polityczny parias

Najbardziej wyraźnym uwarunkowaniem hegemonii PO jest słabość opozycji. Jeśli chodzi o SLD i Ruch Palikota, to mogą one dogadywać się w sprawach swobód i wolności obywatelskich i w tej dziedzinie od czasu do czasu stwarzać małe "problemy" (i bardzo dobrze!) Platformie, ale na żaden głębszy sojusz nie można liczyć, bo ich filozofie ekonomiczno-społeczne są zupełnie odmienne.

Ta fundamentalna odmienność powoduje, że w parlamencie nie zaistnieje poważna opozycja ideologiczna względem polityki socjalnej i polityki gospodarczej. Lewicy (tak rozumianej) w tym parlamencie prawie nie będzie, a jedyne źródła "wrażliwości lewicowej" na sprawy ekonomicznie nieuprzywilejowanych grup i regionów kraju Platforma będzie musiała wykrzesać sama z siebie.

Najbardziej jednak istotnym skutkiem owych wyborów jest zepchnięcie się przez PiS – na własne życzenie – do roli politycznego pariasa, z którym nie warto rozmawiać o żadnych poważnych sprawach; można go co najwyżej chłodno tolerować, oczywiście przy respektowaniu wszelkich uprawnień i swobód politycznych. Ale to nie jest poważny partner do rozmowy – inaczej niż normalna opozycja w każdym kraju demokratycznym.

Sama kampania PiS była fatalna i stanowiła przedsmak tego, czym będzie PiS po wyborach. Partia ta nie przedstawiła żadnego spójnego programu dla Polski i konsekwentnie unikała udziału w jakiejkolwiek rozmowie programowej. Przygotowany i przedstawiony kilka miesięcy temu z wielkim hukiem program partii pod tytułem "System Tuska: Dlaczego III Rzeczpospolita wymaga wielkiej naprawy" – obejmujący, przypomnę, dość spójną wizję państwa autorytarnego, silnie scentralizowanego, opartego na pozakonstytucyjnych "ośrodkach dyspozycji politycznej", umiarkowanie socjalistycznego w ekonomii, niechętnego sąsiadom – został nagle całkowicie zapomniany.

Nie wiadomo było nie tylko, jaki jest program, ale nawet kto jest jego wiarygodnym rzecznikiem: czy w sprawach zagranicznych wykładnię partii przedstawia irracjonalna Anna Fotyga czy troszeczkę bardziej zrównoważony Witold Waszczykowski; czy w sprawach gospodarczych należy słuchać wyciągniętej w ostatniej chwili profesor Zyty Gilowskiej czy nikomu nieznanego eksperta ekonomicznego Radia Maryja prof. Jerzego Żyżyńskiego itp.

Ucieczka od debaty

W tej sytuacji pozostał wyłącznie prezes – ale on konsekwentnie uciekał od debaty politycznej ze swoimi rywalami. Nigdy nie odcinając się od najbardziej niepokojących elementów propisowskiej propagandy (np. jadów sączonych przez religię smoleńską lub egzotycznego sojuszu z kibolami), wzmacniał wizerunek partii opartej na resentymentach, żalach, lękach i insynuacjach.

Nie dziwota, że ten najgorszy polityk ostatniego 20-lecia, który kolejno przegrywał wszystko, co dało się przegrać, poza wyborami wewnątrz własnej partii, nie dostał od Polaków mandatu do rządzenia, a swoim antydemokratycznym zachowaniem w kampanii (przejawiającym się przede wszystkim w uchylaniu się od bezpośredniej debaty z rywalami) wykluczył się z udziału w normalnym życiu politycznym także po wyborach.

Jako drobny, ale znaczący przykład owego usunięcia się PiS z jakiejkolwiek poważnej debaty można przytoczyć następującą ilustrację: koalicja organizacji pozarządowych wraz z radiem TOK FM zdołały zorganizować debatę na temat wymiaru sprawiedliwości z udziałem przedstawicieli kilku komitetów wyborczych – ale bez udziału Prawa i Sprawiedliwości.

Jak komentuje Adam Bodnar z Fundacji Helsińskiej: "Partia szczycąca się słowem "sprawiedliwość" w nazwie nie oddelegowała swojego przedstawiciela do dyskusji na ten temat, co byłoby nie do pomyślenia cztery, a tym bardziej sześć lat temu". W tym czasie partia zajmowała się obroną "Starucha" i zaskakiwaniem premiera inteligentnym pytaniem "Jak żyć?".

Niczego nie zrozumieli

Zresztą już pierwsze reakcje zarówno przywództwa PiS, jak i sprzyjającego mu frontu ideologicznego potwierdziły, że ta formacja niczego nie zrozumiała, niczego się nie nauczyła. Usłyszeliśmy dokładnie to, co można było przewidzieć i co pamiętamy z 2007 roku: utyskiwanie na znienawidzone media, które prowadząc nagonkę i dokuczając liderowi, wybrały Polsce niedobrą partię.

Główny ideolog partyjny profesor Zdzisław Krasnodębski ocenił: "Patrząc na media, można się zdziwić, że ktokolwiek w ogóle głosuje na PiS. Ci wszyscy ludzie, tzw. elity, a więc ludzie, którzy cieszą się w swoich dziedzinach popularnością, od reżyserów poprzez artystów, dziennikarzy, popierają PO. (...) W zasadzie obrzydzanie partii opozycyjnej jest głównym zajęciem mediów". Redaktor Bronisław Wildstein oznajmił: "Partia Donalda Tuska zwyciężyła dzięki wsparciu zjednoczonego frontu mediów prorządowych", a redaktor Piotr Zaremba zmartwił się, że "do tej porażki mocno się przyczynił brak równowagi społecznej – ta uwaga dotyczy zjednoczonego frontu mediów, ale przecież nie tylko".

Jest to oczywiście całkowicie sprzeczne z faktami i ze zdrowym rozsądkiem. W żadnej kampanii media nie były jeszcze tak podzielone, a po stronie PiS stały między innymi mocno: największy nakładowo polski dziennik (przypomnę, że główny publicysta "Faktu" Łukasz Warzecha został namaszczony przez prezesa Kaczyńskiego na obiektywnego, czyli akceptowanego przez PiS), największy nakładowo tygodnik opinii ("Uważam Rze"), firmy medialne "Gazety Polskiej" (z nowym dziennikiem) i ojca Rydzyka, a i niniejsza gazeta, choć pluralistyczna na stronach opinii, piórem własnych publicystów bynajmniej nie wspierała Platformy.

Nie będę już wspominał mediów internetowych, w tym "najsilniejszego portalu po stronie prawdy", jak sam się określa propisowski portal Wpolityce.pl, który w swej autoprezentacji wskazuje na swą "oglądalność i opiniotwórczość". W tej sytuacji pisać o "zjednoczonym froncie mediów" jest oczywistą nieprawdą, nie mówiąc już o tym, że dezawuuje i obraża wszystkie wymienione tytuły, nie przyznając im statusu mediów, które w ogóle się liczą, ani żadnego wpływu na wyborców mimo "oglądalności i opiniotwórczości", którą jednocześnie się chełpią.

Ale fakt, że jedyne, na co może teraz zdobyć się PiS i jego otoczka publicystyczno-propagandowa, to narzekanie na wrogie media i pomijanie mediów propisowskich, pokazuje, jak bardzo jałowa stała się ta formacja i jak bardzo nieistotna w polskim życiu politycznym. Teraz będzie powoli się zwijała – to nie będzie ładny proces, bo obejmie przede wszystkim trudne odsuwanie Jarosława Kaczyńskiego od przywództwa, ale nie ma żadnych powodów, by inne partie w jakiejkolwiek formie tym się zajmowały lub przejmowały.

Nie będzie weta

W tej sytuacji Platforma ma wszelkie szanse i możliwości, by stać się politycznym hegemonem – w tym sensie, że nie musi się przejmować ani innymi partiami, ani nawet wizją kolejnych wyborów, przynajmniej na razie. To, co zostanie postanowione w kilkuosobowym gronie w gabinecie partyjnego przywódcy, może stosunkowo łatwo stać się obowiązującym prawem – chyba że zostanie podważone przez Trybunał Konstytucyjny lub (co jest mniej prawdopodobne) przez prezydenta.

Te dwa istniejące "punkty wetowania" mają jednak wysoce sformalizowany charakter i nie zastępują bardziej elastycznych, nieformalnych politycznych sposobów modyfikowania projektów ustaw, budżetu czy ważnych decyzji politycznych na etapach pośrednich, między pierwszym pomysłem a finalną decyzją.

Gdy rządzi partia hegemonistyczna, ciężar debaty przesuwa się z płaszczyzny międzypartyjnej (w tym: parlamentarnej) do wewnątrz partii. Nie jest to specjalnie dobre z punktu widzenia standardów demokratycznych, bo debata wewnątrzpartyjna jest mniej przejrzysta i mniej dostępna dla przeciętnego obywatela – zwłaszcza niebędącego członkiem albo sympatykiem partii rządzącej.

Innej perspektywy teraz jednak nie ma. Można natomiast liczyć na to, że Platforma prawidłowo odbierze sygnały wynikające z tych wyborów, a w szczególności sukces partii Palikota. Oznacza on, że w Polsce narasta wrażliwość na sprawy dyskryminacji, praw obywatelskich osób wykluczonych, sprzeciw wobec kołtuństwa. Kwestie takie jak zagadnienia związków partnerskich, praw reprodukcyjnych kobiet czy miejsca etyki i religii w szkołach dla coraz większej ilości obywateli nie są już powodem do rechotu albo straszenia wojną kulturową, jak czyni to obecnie prawica w odpowiedzi na wynik wyborczy partii Palikota – ale normalną częścią politycznego porządku dnia w przyzwoitym państwie demokratycznym.

Platforma powinna te sygnały odpowiednio odczytać i nie bać się, co powie na to Kościół. Dostała właśnie mocną legitymację do rządzenia – ale źle będzie, jeśli potraktuje ją jako carte  blanche hegemona.

Autor jest profesorem filozofii prawa  na Uniwersytecie w Sydney,  a także profesorem w Akademii  Leona Koźmińskiego i w Centrum  Europejskim Uniwersytetu Warszawskiego

Opinie polityczno - społeczne
Kazimierz M. Ujazdowski: Francja jest w kryzysie, ale to nie koniec V Republiki. Dlaczego ten ustrój przetrwa?
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Nizinkiewicz: Rafał Trzaskowski musi się odelitarnić i odciąć od rządu, żeby wygrać
analizy
Donald Trump już wstrzymuje pierwszą wojnę. Chyba
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Bezpieczeństwo, Europo! Co to znaczy dla Polski?
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Opinie polityczno - społeczne
Rusłan Szoszyn: „W tym roku Ukraina przestanie istnieć”, czyli jak Putin chce pokroić Europę
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego