Odwracanie smoleńskich znaczeń

Na naszych oczach pojawia się szansa odejścia od zabetonowanego podziału na zwolenników dwóch przeciwstawnych narracji zbudowanych wokół katastrofy z 2010 roku – pisze publicysta

Aktualizacja: 25.04.2012 20:43 Publikacja: 25.04.2012 20:12

Tomasz Wiścicki

Tomasz Wiścicki

Foto: Fotorzepa, Andrzej Wiktor And Andrzej Wiktor

Red

Całe obchody rocznicowe na Krakowskim Przedmieściu były w istocie partyjnym wiecem, skierowanym wyłącznie do przekonanych.

Druga rocznica smoleńskiej katastrofy stała się – dość nieoczekiwanie – momentem zwrotnym w społecznym postrzeganiu tej tragedii i jej skutków. Ściślej – pojawiły się wyraźne oznaki zapowiadające przełom, które wywołały u strony skupionej wokół władzy obronę zagrożonego status quo, u strony opozycyjnej, tzn. przede wszystkim PiS – nadzieję na przełom także polityczny.

Państwo zdało egzamin

Warto moim zdaniem spojrzeć na te wydarzenia z punktu widzenia obecnych w społecznej świadomości narracji okołosmoleńskich. Dlatego postawy najbardziej widocznych aktorów – polityków i mediów – potraktuję tu jedynie jako czynniki wpływające na poglądy społeczeństwa. W dłuższej perspektywie bardziej istotne jest przecież nie to, co myślą i mówią politycy i publicyści, ale to, do czego zdołają przekonać ogół, a zwłaszcza jego bardziej aktywną część.

Ta rządowa wydawała się dobrze ugruntowana. Smoleńsk jest w niej efektem naszych polskich zaniedbań i bałaganu, których wynikiem miały być „oczywiste błędy" załogi oraz naciski prezydenta i jego świty, mające stanowić przyczynę katastrofy.

Typowi zwolennicy tej wersji wydarzeń powiedzieliby: „typowo polskich" zaniedbań i błędów, gdyż ta narracja jest bardzo ściśle związana z narodowym kompleksem niższości. Charakterystyczne jest w tej narracji użycie zaimka „nasze" – otóż u wyznawcy tej opowieści pobrzmiewa w nim w istocie słowo „wasze".

Owszem, my, Polacy, popełniamy błędy i w ogóle jesteśmy mało warci, ale przecież nie dotyczy to części światlejszej, za którą uważają się ci, którzy nie mają wątpliwości co do winy załogi i... no właśnie, kogo jeszcze? W wariancie idealnym winę powinien ponosić prezydent Kaczyński, a najlepiej jeszcze jego brat, ponieważ jednak uporczywe próby znalezienia dowodów na naciski z ich strony, a chociażby prezydenckich współpracowników, zakończyły się jak dotąd niepowodzeniem, w tej roli zastąpił go gen. Błasik – dość nieoczekiwanie, gdyż generalicja nie uchodziła nigdy za grupę szczególnych zwolenników prezydenta.

W tej narracji „państwo zdało egzamin" – bo  też i jej wyznawcy państwa ani specjalnie nie cenią, ani też specjalnie wiele od niego nie oczekują. Czegóż można się spodziewać po państwie takich nieudaczników jak Polacy? Tak niewygórowane oczekiwania łatwo spełnić – wystarczy sprawnie zorganizować pogrzeby ofiar...

Opowieść ta nacechowana jest kompleksem niższości wobec Rosji – gdzież nam, słabym nieudacznikom, marzyć o równoprawnym przez nią traktowaniu? Upokorzenia z jej strony nam się właściwie należą. W umyśle zwolenników tej narracji myśl o bardziej stanowczej postawie wobec potężnego sąsiada nawet się nie pojawi – można jedynie liczyć na to, jak to wprost mówił płk Edmund Klich, że coś nam da po dobroci.

Narodowa duma

Narrację przeciwną zrekonstruować jest trudniej. Mieści się w niej przekonanie, że o katastrofie smoleńskiej wciąż w istocie nic nie wiemy, bo prawdziwe śledztwo, rozumiane jako wyjaśnianie przyczyn, w ogóle się nie toczy – jest jedynie uzasadnianie z góry przyjętej tezy o winie Polaków. Innym wariantem jest żywione w istocie od początku przez wielu przekonanie, że wina leży jednoznacznie po stronie Rosjan, w wersji łagodniejszej w postaci tamtejszego bezhołowia, w bardziej stanowczej – zamachu.

A są jeszcze, wbrew pozorom – jak pisał tuż po katastrofie – warianty pośrednie: chęć utrudnienia wizyty polskiego prezydenta, która przełożyła się na obniżenie bezpieczeństwa, co skutkowało katastrofą, czy też dawanie przez Rosjan do zrozumienia, że maczali w tym palce – nawet jeśli w istocie była to „zwykła" katastrofa.

Charakterystyczna dla tej narracji jest narodowa duma i przekonanie o wartości własnego państwa, a co za tym idzie – wysokie wymagania mu stawiane. Tych wymagań państwo polskie w związku z katastrofą, a zwłaszcza zachowaniem po niej, ewidentnie nie spełnia. Towarzyszy temu obciążanie współodpowiedzialnością za katastrofę polskich władz – w wersji łagodniejszej poprzez podjęcie z Rosją dyplomatycznej gry przeciw własnemu prezydentowi, wariant ostrzejszy, zwykle niedopowiedziany, idzie w tych oskarżeniach znacznie dalej.

Przekonywanie przekonanych

Te dwie narracje wydawały się dobrze ugruntowane i politycznie osadzone. I nagle, niespodziewanie, tuż przed 10 kwietnia 2012 narracja rządowa zaczęła pękać. Wyrazistym tego świadectwem była cała seria tekstów w „Gazecie Wyborczej", w których rytualnym atakom na PiS towarzyszyło dopuszczenie myśli, że może nie wszystko w śledztwie toczy się jak należy, a przynajmniej część zarzutów zgłaszanych przez PiS można uznać za zasadne, nawet nie popierając tej partii.

Ta seria komentarzy była moim zdaniem z jednej strony spóźnioną reakcją na rozsypywanie się głównych tez narracji rządowej (brak dowodów na obecność gen. Błasika w kabinie załogi, co odbiera ostatnią nadzieję zwolennikom teorii „nacisków"), z drugiej – wyprzedzeniem spodziewanych wydarzeń związanych z rocznicą.

Przede wszystkim jednak było to moim zdaniem świadectwo pękania monolitycznej dotąd narracji zwolenników rządu. Oczywiście, ludzie do niej przyrośnięci – interesami czy mentalnością – pozostaną przy swoim, jednak część zwolenników może ją zakwestionować.

Odpowiedź PiS 10 kwietnia 2012 była stuprocentowo polityczna. Jarosław Kaczyński dostrzegł szansę na wyprowadzenie swej partii ze stanu trwałej mniejszości. Nie towarzyszyły jednak temu jakiekolwiek próby przeciągnięcia na swą stronę niezdecydowanych. Całe obchody na Krakowskim Przedmieściu były w istocie partyjnym wiecem, skierowanym wyłącznie do przekonanych. Nie padło ani jedno słowo zachęty dla nieprzekonanych, wahających się.

A przecież była szansa. Oficjalni przedstawiciele państwa w tym dniu zamilkli (na krótko zresztą, o czym za chwilę). Najwyraźniej uznali, że w dniu rocznicy lepiej pokazać się jako zatroskani ojcowie narodu, a zresztą przecież wszystko zostało już powiedziane.

W tej sytuacji PiS miało szansę zastąpienia milczącej władzy i powiedzenia: to my robimy to, czego zaniedbują organy państwa, to my występujemy w imię racji stanu, zwracamy się nie tylko do naszych zwolenników, ale do wszystkich prawych Polaków, którzy nie godzą się na oficjalne kłamstwa i bierność. Zamiast tego mieliśmy przekonywanie przekonanych...

Los wspólnoty

Trudno się nie zgodzić, że wyjaśnienie Smoleńska wymaga zmiany u władzy. Pomijając wszystko inne, politycy PO musieliby się przyznać do własnych zaniedbań, błędów i strachu. Tego nie zrobi żaden polityk. Tyle że w jaki sposób PiS marzy o osiągnięciu niezbędnej większości, nie kierując ani słowa do niezdecydowanych?

Poza tym uznanie Smoleńska za sprawę całego narodu i państwa, a nie skojarzenie go z jedną partią, jest zdecydowanie korzystniejsze dla wspólnoty politycznej. To przecież jest sprawa ogólnonarodowa i ogólnopaństwowa. Owszem, państwem rządzą partie, ale nie są z nim – na szczęście – tożsame.

Odpowiedzią władzy na sukces manifestacji opozycji była agresja w stopniu od dawna niewidzianym. Za najgroźniejsze uważam nawet nie epitety – do tych, z obu stron, niestety już się przyzwyczailiśmy. Najbardziej szkodliwe jest zakłamywanie rzeczywistości poprzez nazywanie „kłamstwem smoleńskim" dążenia do ujawnienia prawdy o nim. O ile jedna strona grzeszy co najwyżej pochopnym przyjmowaniem nieudowodnionych (także z winy rządu!) hipotez, to druga kłamała i kłamie zupełnie świadomie. To odwracanie znaczeń jest rujnujące dla jakości życia publicznego, i nie tylko publicznego zresztą: ludzie wbrew pozorom uważnie słuchają polityków.

Na naszych oczach pojawia się szansa odejścia od zabetonowanego podziału na zwolenników narracji zbudowanych wokół Smoleńska, ale mających swe konsekwencje dla postrzegania całego życia publicznego. Pęka narracja oparta na nieprawdzie, jednak zwycięstwo drugiej nie jest bynajmniej przesądzone.

Od tego zależy coś ważniejszego niż tylko sondażowe słupki – los naszej wspólnoty politycznej, jej spójność, to, na jakich zasadach będzie oparta, zależy jakość naszego państwa.

Autor jest publicystą i redaktorem miesięcznika "Więź"

Całe obchody rocznicowe na Krakowskim Przedmieściu były w istocie partyjnym wiecem, skierowanym wyłącznie do przekonanych.

Druga rocznica smoleńskiej katastrofy stała się – dość nieoczekiwanie – momentem zwrotnym w społecznym postrzeganiu tej tragedii i jej skutków. Ściślej – pojawiły się wyraźne oznaki zapowiadające przełom, które wywołały u strony skupionej wokół władzy obronę zagrożonego status quo, u strony opozycyjnej, tzn. przede wszystkim PiS – nadzieję na przełom także polityczny.

Państwo zdało egzamin

Warto moim zdaniem spojrzeć na te wydarzenia z punktu widzenia obecnych w społecznej świadomości narracji okołosmoleńskich. Dlatego postawy najbardziej widocznych aktorów – polityków i mediów – potraktuję tu jedynie jako czynniki wpływające na poglądy społeczeństwa. W dłuższej perspektywie bardziej istotne jest przecież nie to, co myślą i mówią politycy i publicyści, ale to, do czego zdołają przekonać ogół, a zwłaszcza jego bardziej aktywną część.

Ta rządowa wydawała się dobrze ugruntowana. Smoleńsk jest w niej efektem naszych polskich zaniedbań i bałaganu, których wynikiem miały być „oczywiste błędy" załogi oraz naciski prezydenta i jego świty, mające stanowić przyczynę katastrofy.

Typowi zwolennicy tej wersji wydarzeń powiedzieliby: „typowo polskich" zaniedbań i błędów, gdyż ta narracja jest bardzo ściśle związana z narodowym kompleksem niższości. Charakterystyczne jest w tej narracji użycie zaimka „nasze" – otóż u wyznawcy tej opowieści pobrzmiewa w nim w istocie słowo „wasze".

Owszem, my, Polacy, popełniamy błędy i w ogóle jesteśmy mało warci, ale przecież nie dotyczy to części światlejszej, za którą uważają się ci, którzy nie mają wątpliwości co do winy załogi i... no właśnie, kogo jeszcze? W wariancie idealnym winę powinien ponosić prezydent Kaczyński, a najlepiej jeszcze jego brat, ponieważ jednak uporczywe próby znalezienia dowodów na naciski z ich strony, a chociażby prezydenckich współpracowników, zakończyły się jak dotąd niepowodzeniem, w tej roli zastąpił go gen. Błasik – dość nieoczekiwanie, gdyż generalicja nie uchodziła nigdy za grupę szczególnych zwolenników prezydenta.

W tej narracji „państwo zdało egzamin" – bo  też i jej wyznawcy państwa ani specjalnie nie cenią, ani też specjalnie wiele od niego nie oczekują. Czegóż można się spodziewać po państwie takich nieudaczników jak Polacy? Tak niewygórowane oczekiwania łatwo spełnić – wystarczy sprawnie zorganizować pogrzeby ofiar...

Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?