Całe obchody rocznicowe na Krakowskim Przedmieściu były w istocie partyjnym wiecem, skierowanym wyłącznie do przekonanych.
Druga rocznica smoleńskiej katastrofy stała się – dość nieoczekiwanie – momentem zwrotnym w społecznym postrzeganiu tej tragedii i jej skutków. Ściślej – pojawiły się wyraźne oznaki zapowiadające przełom, które wywołały u strony skupionej wokół władzy obronę zagrożonego status quo, u strony opozycyjnej, tzn. przede wszystkim PiS – nadzieję na przełom także polityczny.
Państwo zdało egzamin
Warto moim zdaniem spojrzeć na te wydarzenia z punktu widzenia obecnych w społecznej świadomości narracji okołosmoleńskich. Dlatego postawy najbardziej widocznych aktorów – polityków i mediów – potraktuję tu jedynie jako czynniki wpływające na poglądy społeczeństwa. W dłuższej perspektywie bardziej istotne jest przecież nie to, co myślą i mówią politycy i publicyści, ale to, do czego zdołają przekonać ogół, a zwłaszcza jego bardziej aktywną część.
Ta rządowa wydawała się dobrze ugruntowana. Smoleńsk jest w niej efektem naszych polskich zaniedbań i bałaganu, których wynikiem miały być „oczywiste błędy" załogi oraz naciski prezydenta i jego świty, mające stanowić przyczynę katastrofy.
Typowi zwolennicy tej wersji wydarzeń powiedzieliby: „typowo polskich" zaniedbań i błędów, gdyż ta narracja jest bardzo ściśle związana z narodowym kompleksem niższości. Charakterystyczne jest w tej narracji użycie zaimka „nasze" – otóż u wyznawcy tej opowieści pobrzmiewa w nim w istocie słowo „wasze".
Owszem, my, Polacy, popełniamy błędy i w ogóle jesteśmy mało warci, ale przecież nie dotyczy to części światlejszej, za którą uważają się ci, którzy nie mają wątpliwości co do winy załogi i... no właśnie, kogo jeszcze? W wariancie idealnym winę powinien ponosić prezydent Kaczyński, a najlepiej jeszcze jego brat, ponieważ jednak uporczywe próby znalezienia dowodów na naciski z ich strony, a chociażby prezydenckich współpracowników, zakończyły się jak dotąd niepowodzeniem, w tej roli zastąpił go gen. Błasik – dość nieoczekiwanie, gdyż generalicja nie uchodziła nigdy za grupę szczególnych zwolenników prezydenta.
W tej narracji „państwo zdało egzamin" – bo też i jej wyznawcy państwa ani specjalnie nie cenią, ani też specjalnie wiele od niego nie oczekują. Czegóż można się spodziewać po państwie takich nieudaczników jak Polacy? Tak niewygórowane oczekiwania łatwo spełnić – wystarczy sprawnie zorganizować pogrzeby ofiar...
Opowieść ta nacechowana jest kompleksem niższości wobec Rosji – gdzież nam, słabym nieudacznikom, marzyć o równoprawnym przez nią traktowaniu? Upokorzenia z jej strony nam się właściwie należą. W umyśle zwolenników tej narracji myśl o bardziej stanowczej postawie wobec potężnego sąsiada nawet się nie pojawi – można jedynie liczyć na to, jak to wprost mówił płk Edmund Klich, że coś nam da po dobroci.
Narodowa duma
Narrację przeciwną zrekonstruować jest trudniej. Mieści się w niej przekonanie, że o katastrofie smoleńskiej wciąż w istocie nic nie wiemy, bo prawdziwe śledztwo, rozumiane jako wyjaśnianie przyczyn, w ogóle się nie toczy – jest jedynie uzasadnianie z góry przyjętej tezy o winie Polaków. Innym wariantem jest żywione w istocie od początku przez wielu przekonanie, że wina leży jednoznacznie po stronie Rosjan, w wersji łagodniejszej w postaci tamtejszego bezhołowia, w bardziej stanowczej – zamachu.
A są jeszcze, wbrew pozorom – jak pisał tuż po katastrofie – warianty pośrednie: chęć utrudnienia wizyty polskiego prezydenta, która przełożyła się na obniżenie bezpieczeństwa, co skutkowało katastrofą, czy też dawanie przez Rosjan do zrozumienia, że maczali w tym palce – nawet jeśli w istocie była to „zwykła" katastrofa.
Charakterystyczna dla tej narracji jest narodowa duma i przekonanie o wartości własnego państwa, a co za tym idzie – wysokie wymagania mu stawiane. Tych wymagań państwo polskie w związku z katastrofą, a zwłaszcza zachowaniem po niej, ewidentnie nie spełnia. Towarzyszy temu obciążanie współodpowiedzialnością za katastrofę polskich władz – w wersji łagodniejszej poprzez podjęcie z Rosją dyplomatycznej gry przeciw własnemu prezydentowi, wariant ostrzejszy, zwykle niedopowiedziany, idzie w tych oskarżeniach znacznie dalej.